Po co nam męczeństwo św. Ojca Maksymiliana?

W tym roku, 14 sierpnia 2021, mija 80 lat od męczeńskiej śmierci św. Ojca Maksymiliana Marii Kolbego. Pierwsza myśl, która przychodzi nam do głowy w związku z tym tragicznym wydarzeniem – to bunkier głodowy
i dwutygodniowe konanie, zakończone zastrzykiem fenolu.
Żeby się już dłużej nie męczył? Nie. Bunkier potrzebny był następnym skazańcom.

Strzykawka, zastrzyk, szczepionka – rzeczowniki odmieniane przez wszystkie przypadki w obecnym czasie. Czasie pandemii. II wojna światowa była również takim czasem, tyle że w o wiele szerszym i bardziej tragicznym wymiarze. W ciągu sześciu lat życie straciło około sześciu milionów Polaków. Obecnie, w okresie półtorarocznej pandemii, z życiem pożegnało się znacznie mniej naszych rodaków, bo „zaledwie” 0,01% tamtej liczby ofiar. Ale nawet ten „znikomy” procent ofiar COVID-19 robi wrażenie, zwłaszcza w rodzinach, które dotknął. Nawet jeden „męczennik” koronawirusa to przecież 100% dla córki, syna, żony, męża, dzieci. Odszedł cały człowiek. Nic nie pozostało po nim, jedynie wspomnienie męczeństwa pod respiratorem. Umarł bez świadków, bez obecności najbliższych. Samotnie. Dobity niestety – „stosownym czasem” (J 7,6), który wypełnił się dla niego w jakże dramatycznych okolicznościach. Ci męczennicy XXI wieku są bezimienni.
Ojciec Kolbe w Oświęcimiu był także bezimiennym nieznajomym z celi numerem. Przypadkowym uczestnikiem selekcji na placu apelowym KL Auschwitz. Świadkowie tej sceny albo nie przeżyli, albo jej nie zrozumieli. Trudno bowiem pojąć śmierć, którą poniosło dziesięciu więźniów w wyniku niemieckiej – śmiertelnej i nieodwołalnej – wyliczanki: Eins, zwei, drei… zehn. Skazańcy stali od rana w skwarze słońca, głodni i spragnieni – w postawie Achtung! Bezsilni wobec rzeczywistości, w której się znaleźli. Wszyscy wiedzieli, jaki będzie finał, choć przecież tylko dla dziesięciu wybranych apostołów śmierci.
Był koniec lipca 1941 roku. Spodziewana śmierć przybyła na plac dopiero o siódmej wieczorem. Najpierw przemaszerowała przed frontem półprzytomnych szeregów. Nikt nic nie mówił. Potem zaczęła odliczać. W przeraźliwej ciszy głośno wybrzmiewały liczebniki pełne nadziei – od jeden do dziewięciu – i ten śmiertelny: dziesięć! Kolejny skazaniec wychodził z szeregu żyjących. Kandydat męczennik. Ale oto „dziewiątka” zaparła się niczym Piotr na dziedzińcu arcykapłana. Wymknęła się śmierci. Tak jak on – wielki Apostoł – „skuty podwójnym łańcuchem” i obudzony ze snu na jawie przez anioła życia opuścił gromadę skazańców. Opadły łańcuchy, wyszedł z celi przestrzeni placu, choć „nie wiedział, czy to, co czyni anioł, jest rzeczywistością”. Dopiero gdy niedoszły męczennik wrócił do szeregu żyjących, zdał sobie sprawę, że to „Pan posłał swego anioła” (por. Dz 12,6-11) i wyrwał go z ręki Lagerführera Karla Fritzscha. Zamiana losu okazała się bardzo kosztowna. Oto za jedno odzyskane życie – jedna, dobrowolna śmierć anioła w ludzkim ciele,
z drugiego szeregu.
To zdarzenie stanowi najlepszą odpowiedź na zadane w tytule pytanie. W tym historycznym, dramatycznym evencie zawarte zostały: świadectwo wiary anioła z Niepokalanowa i okrucieństwo anioła ciemności z Auschwitz. I wydarzyła się dziwna rzecz, Karl Fritzsch – rzeczony anioł ciemności – przystał na tę zamianę. Był pewien, że heroizm sceny nie zapisze się w żadnym martyrologium, bo przecież świadkiem wydarzenia był kontyngent zwłok jeszcze żywych trupów, który tego samego dnia bądź nocy, za kilka dni lub tygodni podzieli los anioła z Niepokalanowa i pozostałych.
Podobne sceny rozgrywają się dziś w szpitalach. Między łóżkami krąży anioł śmierci. Jest także drugi anioł, choć nie tak heroiczny – maszyna życia. Respirator. Ten jednak często zawodzi. Przychodzi czas, kiedy płuca przestają oddychać samodzielnie. Coraz mniej powietrza. Coraz mniej światła. Coraz mniej wiary w życie, które wymyka się świadomości… bo tej właściwie już nie ma.
Te chwile ostatnie i ostateczne Ojciec Maksymilian wypełniał modlitwą i pieśniami. Pacjent na OIOM-ie nie ma takiej możliwości. Umiera obok siebie. W samotności. Bez rodziny i najbliższych. Nie mogą mu towarzyszyć w ostatnich tchnieniach jego życia. Staje się męczennikiem – niemym świadkiem, który w sposób niewerbalny zaświadcza o wierze, nadziei i miłości. W izolacji od świata żyjących. Nie znaczy to jednak, że świat nie dowie się o jego męczeństwie. Wieść o nim przekroczy szpitalne mury i wkroczy między domowe ściany. Opowie żyjącym o sensie śmierci, która zawsze jest ceną za życie kogoś bliskiego, kto pozostał w domu. Pozostał i modli się o to, by ta śmierć – jej dramat i obrzęd – nie poszła na marne, lecz na przekór „oczywistej oczywistości” stała się ofiarą oczyszczającą. Dobrą Nowiną, że życie silniejsze jest od śmierci, że życie ludzkie nigdy nie kończy się, tylko się zmienia.
Taka jest bowiem Ewangelia, Dobra Nowina dla pozostających w domu żałobników: „Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). Śmierć męczenników jest owocem ich życia. Ostatecznym argumentem ewangelicznej prawdy o zbawieniu i jego cenie. „Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?”
(Mk 8,37). Cóż może dać?! Może dać swoje doczesne bytowanie w zamian za życie wieczne (por. J 12,25).
Śmierć męczeńska jest szczególnym rodzajem przejścia – Paschą – z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej. Do królestwa Bożego. Paschą bardzo przekonywającą
i skuteczną. Powiada bowiem Mędrzec Boży: „Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności. (…) Bóg ich bowiem doświadczył i znalazł ich godnymi siebie. Doświadczył ich jak złoto w tyglu i przyjął ich jak całopalną ofiarę. W dzień nawiedzenia swego zajaśnieją i rozbiegną się jak iskry po ściernisku” (Mdr 3,2-7).
Po to właśnie potrzebne było i jest męczeństwo św. Ojca Maksymiliana. Każde męczeństwo.
Po to jest potrzebny heroizm świętych, aby reszta nas była w stanie „męczyć się” przez całe ziemskie życie, nie uroniwszy kropli krwi, znosząc wszak mężnie trudy życia na ziemi – cierń i oset, pot i proch (Rdz 3,17–19). Za to nasze bytowanie w codziennym znoju tu na ziemi zapłacili paschą – przejściem „z wielkiego ucisku” – męczennicy, którzy istotnie „opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili” (Ap 7,14), aby to nasze życie uczynić białym… męczeństwem. ■

Ten i inne teksty czytaj dzięki prenumeracie

Zajrzyj do nas na FB