Wezwanie do ubóstwa duchowego brzmi dla współczesnych strasznie, ponieważ bardzo wielu z nas uważa się (i często jest!)
za ludzi realnie ubogich. Zaczynamy dzień od myśli: Czy wystarczy pieniędzy? Czy „styknie” do pierwszego?
Weszliśmy w czasy, w których coraz więcej ludzi ma poczucie, że „nie styknie”. Bo węgiel, bo gaz, bo prąd, bo kredyty…
A nawet po prostu żywność. I może zabraknąć…
Dlatego wezwanie do ubóstwa brzmi tak zaskakująco, że po prostu je ignorujemy, pomijamy jako coś przebrzmiałego.
Przy czym sami nie wiemy do końca, czy jesteśmy „bogaci” czy „ubodzy”. Przecież, pomimo trudności, nadal stać nas na wiele rzeczy, które dla prawdziwych ubogich są niedostępne. Widuję zdumienie, gdy oznajmiam, że Polska należy już oficjalnie do krajów wysoko rozwiniętych. Nie odczuwamy tego, bo nadal porównujemy się
z jeszcze bogatszymi, żyjącymi tuż obok nas. A przecież większość ludności świata jest znacznie uboższa niż Polacy. Wiem, że ciężko to czytać komuś, kto nagle utracił znaczną część oszczędności (jeśli je miał!), pożartych przez potwora inflacji. Siłą rzeczy – nasze myśli krążą wokół pieniędzy.
Jeszcze trudniej jest zdać sobie sprawę, że pieniądze w zasadzie …NIE ISTNIEJĄ.
Są rodzajem umowy. Wielokrotnie przekonujemy się, że wczoraj były, a tu nagle nastąpiła jakaś katastrofa finansowa i nie ma ich, zniknęły. Filozof może złośliwie uznać, że nie mogło przestać istnieć coś, co nigdy nie istniało, było tylko pewną umową społeczną, powszechnie akceptowaną. Pewną obietnicą, że jeśli na przykład odwiedzimy sklep, to za nasze banknoty czy na kartę otrzymamy coś aktualnie potrzebnego. Jako „dziecko PRL-u” pamiętam czasy, gdy ta obietnica nie spełniała się, bo ktoś miał pieniądze, ale w sklepie nie było towaru na wymianę. Wtedy opłacało się nie tyle odwiedzać sklepy, ile mieć kogoś blisko wytwarzania określonych dóbr (na przykład wujka w masarni), który „skombinował” (czyli ukradł) jakiś wyrób mięsny i się podzielił.
I w tej sytuacji nie modlimy się szczerze do Pana Boga, prosząc, aby dał nam chleb powszedni. Sami staramy się, jako niezwykle zaradni, zapewnić sobie ten chleb.
Powtarzamy: „Umiesz liczyć? Licz na siebie”. Wydaje mi się, że to powszechna postawa, nie wyłączając piszącego te słowa.
W jej świetle wezwanie z pierwszego Błogosławieństwa wygląda na bardzo nierozsądne. Jak to? Wyrzec się dążenia do bogactwa, skoro tylko ono zapewnia konieczne
do przetrwania pieniądze?
Trochę ratuje sytuację przymiotnik „duchowe”. Tłumaczymy sobie, że nie chodzi tu o wyrzeczenie realne, ale jakieś „duchowe”, czyli… na niby. I już nasza myśl prześlizguje się nad tym groźnym Błogosławieństwem. Groźnym, ponieważ to postulowane przez Jezusa ubóstwo duchowe ma być nagrodzone …królestwem niebieskim, które realnie trudno zrozumieć. I nawet myślimy: niech amatorzy „królestwa niebieskiego” będą sobie ubogimi duchowo, a my zabierajmy się raźno do pracy i zarabiajmy. A jak się da, to nawet „kombinujmy”.
Postępując tak, wyrzekamy się naszego dziedzictwa jako dzieci Boga, Króla i Pana wszechświata. Gdzieś tam głęboko tkwi
w nas nieuświadomiona tęsknota, aby zabłysło nasze osobowe królowanie, aby ukazała się nasza pełnia. Każda osoba ludzka, stworzona na obraz i podobieństwo Boga, nosi w sobie taką tęsknotę, jest ona nieusuwalna. Dodajmy: tęsknotę uzasadnioną. Możemy stać się dziećmi Boga. Bóg mój
i wszystko moje! A Chrystus mówi: jeśli
się staniecie ubogimi w duchu. To warunek, gdyż bez niego nie dostrzeżemy dojrzewającego w nas królestwa.
Pora odwołać się do przykładów. Niektóre brzmią mitycznie, jak historia o świętym, który po zupełnym obrabowaniu przez zbójców znalazł jeszcze jednego dukata, którego rabusie nie znaleźli, pobiegł za nimi i… oddał. Podobno po tym wydarzeniu przywódca bandy się nawrócił. Bardzo lubię takie opowieści, niezależnie od tego, czy to prawda, czy legenda. Bo ujawniają, że efektem ubóstwa duchowego jest pełnia wolności. A wolność jest niezbędna, aby pójść za Chrystusem, aby stać się „posiadaczem Boga”.
Ale bliżej naszych czasów jest wiele innych przykładów. Chętnie porównam dwie biografie: Karola Jaroszyńskiego i św. Ojca Maksymiliana Kolbego. Święty wydaje się nam doskonale znany, ale kto to ten Jaroszyński? Otóż to jeden z najbogatszych Polaków w całej naszej historii, stosunkowo mało znany „Wokulski”. 100 lat temu jego majątek oceniano na 200 milionów rubli. Był właścicielem wielu cukrowni, banków, kopalni, fabryk, lasów, kamienic i pałaców w Rosji i w Europie, tuż przed rewolucją. A Rosja była wtedy czwartym na świecie mocarstwem gospodarczym. Nawet sam car się z nim liczył. Fascynujące jest to, jak do tego doszedł. Najpierw był lekkoduchem, hazardzistą, który przegrał w Monte Carlo majątek. Poratowany przez majętnego brata, wreszcie wygrał w ruletkę prawie tonę złota (ponad 700 kilogramów!). Coś się w nim zmieniło i zamiast przepuścić łatwą wygraną, zaczął oszczędzać i inwestować. Uchodził za finansowego geniusza. Brał kredyty, inwestował, wykupował swoich kredytobiorców, stając się poniekąd właścicielem własnego długu. I tak krok po kroku jego fortuna rosła. Miał nosa do korzystnych inwestycji. Ten bajoński majątek zaczął szybko rozsypywać się po rewolucji bolszewickiej, chociaż nadal cząstkę udało się ocalić. Po wojnie, gdy Polska odzyskała niepodległość, był nadal majętny, ale nie aż tak jak kiedyś. Stopniowo ubożał. Lecz w takim stanie podjął zaskakującą decyzję. Wraz z innym bogatym człowiekiem zdecydował się przekazać znaczną część tego, co mu zostało, na powstający wtedy Katolicki Uniwersytet Lubelski. Miał wizję, że Polska będzie potrzebować świetnie wykształconych kadr. Ten wielki gest przyniósł mu wreszcie realne ubóstwo. Po pałacach nie zostało ani śladu. Jaro-
szyński zmarł na tyfus jako człowiek dość ubogi w 1929 roku.
Chciał służyć Polsce, był przekonany, że to wymaga WIELKICH PIENIĘDZY (jakie to współczesne!). Usiłował walczyć z obcym kapitałem, tworzyć polskie banki, co okazało się bardzo trudne, bo nawet polskie władze go nie rozumiały. Z jego bogactwa ostał się tylko KUL, jedyna uczelnia katolicka w krajach socjalistycznych, bezcenna dla Polski, uniwersytet, w którym profesorem był Karol Wojtyła. Można zapytać, czy ten geniusz finansów przekonał się o prawdziwości słów zawartych w pierwszym Błogosławieństwie. Wczytując się w jego ciekawą biografię, sądzę, że właśnie te filantropijne gesty otworzyły mu w końcu drogę do dziecięctwa Bożego. Pochowano go
w UBOGIM GROBIE na warszawskich Powązkach. Dziś wielu nie zdaje sobie sprawy, że leży tam jeden z najbogatszych ludzi w Europie…
I drugi wielki Polak z tamtych czasów, św. Ojciec Maksymilian Maria Kolbe. Ten miał szczęście zrozumieć ubóstwo du-chowe. Pamiętna jest Jego decyzja o szybkim opuszczeniu pomieszczeń klasztoru w Grodnie, gdy okazało się, że miejscowy gwardian poważnie liczy na zyski z wydawnictwa.
Gdy współcześni przyglądają się dziełu Ojca Maksymiliana w jego zewnętrznej postaci klasztoru-fabryki, sądzą, że musiały za tym stać jakieś niewyobrażalne bogactwa Kościoła, które On uruchomił. Tymczasem św. Ojciec Maksymilian stale był „na deficycie”, w długach
i nawet się z tego …cieszył. Tłumaczył towarzyszom pracy w Niepokalanowie, że to bardzo dobrze mieć długi, bo wtedy człowiek NIE CZUJE SIĘ BOGATY MATERIALNIE i jest zdany na Boga. Jego współbracia wciąż się tego obawiali, że „Szalony Maksio” pogrąży prowincję finansowo. Długi oddawano bardzo sumiennie, terminowo. I zaciągano kolejne pożyczki, choćby na najnowocześniejsze maszyny drukarskie.
Podobna zatem „strategia biznesowa” u obu postaci, ale jakże różne jej owoce. Z dziedzictwa pana Karola Jaroszyńskiego pozostało tylko to, co oddał na dobry cel, czyli KUL. Z dziedzictwa św. Ojca Maksymiliana zostało o wiele więcej i to z tego powodu tak wielu ludzi ze świata odwiedza Niepokalanów, szukając bliskości z tym fenomenem, który wciąż rodzi nowych świętych. Św. Ojciec Maksymilian był faktycznie Nowym Świętym Franciszkiem.
Porównanie skwitujemy tak: Co jest bardziej potrzebne Polsce? Banki? Czy żywa wiara?
Owszem, jedno i drugie, ale co bardziej? ■