Podręcznik do mówienia kazań

Opowieści z lasu. Odcinek VIII

Abba Włodzimierz mieszka sobie w Konigórtku, w Borach Tucholskich i od czasu do czasu przeżywa jakieś przygody.
Mieszka sobie w swojej leśnej chatce, do której przychodzą ludzie i zadają mu różne pytania, a on na te pytania odpowiada albo milczy wymownie. Z reguły na koniec swoich przemyśleń odnosi się
do jakiegoś Świętego, który akurat do danej sytuacji mu bardzo pasuje.

Abba Włodek smażył właśnie naleśniki. Na obiad miała wpaść znajoma gromada harcerzy. Wolał być przygotowany, a jedyne, co miał pod ręką, to jajka, mąkę i mleko. Myślał nawet o tym, żeby nałapać i usmażyć pstrągów, które w Brdzie pływają, ale niedawno
odkrył, że młodzi w pstrągach nie gustują. Za to naleśniki z kilogramem kremu czekoladowego czy miodem, hmm, to i owszem…
z chęcią pałaszują, aż im się uszy trzęsą.
Słuchał w tym czasie radia, tak dla towarzystwa. Właśnie transmitowano celebrację Mszy świętej z jakiegoś sanktuarium na drugim końcu Polski:
‒ Drodzy Bracia i Siostry. Umiłowani w Chrystusie Panu. W tą dwudziestą niedzielę okresu zwykłego pochylamy się z niezwykłą wrażliwością nad Słowem Bożym, przewidzianym właśnie na tą dwudziestą niedzielę zwykłą…
Włodek smażył i słuchał, ciekawy, jak rozwinie się akcja w kazaniu. O ile w ogóle się rozwinie.
‒ W dzisiejszej Ewangelii ‒ mówił kaznodzieja ‒ Chrystus Pan mówi do nas słowa pełne niezwykłej doniosłości. Otóż, Drodzy moi i umiłowani Bracia i Siostry, przepowiada On swoim słuchaczom, a zatem i nam… tak, tak, Drodzy Bracia i Siostry umiłowani, i nam zgromadzonym tutaj, w tej świątyni, otóż przepowiada sprawy niezwykłe. Jak ktoś kiedyś powiedział: to do nas mówi, to do nas właśnie mówi…
Abba Włodek słuchał i próbował z życzliwością pochylić się nad głoszonym Słowem, ale nie był w stanie zachować powagi. Rechotał sam do siebie jak leśna żaba w otchłani głuszy, która samotnie mieszkając, do siebie ze wzniosłością rechocze.
Wyłączył pospiesznie radio. Przez Internet złapał włoską stację radiową i zabrał się za słuchanie relacji z tegorocznego Giro d’Italia. Sam nigdy nie był kolarzem, ale pasjonowało go, jak wiele trzeba było zrobić, żeby wygrać, i jak niewiele czasem brakowało do tego, żeby zniszczyć prawie trzytygodniowy wysiłek. Ot, jakiś kamień, jakiś kibic, jakiś problem żołądkowy ‒ i po zawodach. Jak tylko znalazł odpowiednią stację, od razu zrobiło mu się weselej.

Ten i inne teksty czytaj dzięki prenumeracie

Zajrzyj do nas na FB