Mój Prymas Tysiąclecia

Należę do pokolenia, które żyło jeszcze pod opieką Prymasa Tysiąclecia. Kiedy ostatnio zadałem pytanie o niego grupie młodych ludzi, to zadziwiłem się ich niewiedzą co do postaci
Stefana Kardynała Wyszyńskiego. Byli i tacy, co sądzili, że Prymas był więziony w Auschwitz lub że więziono go w latach 80.
Uświadomiłem sobie wtedy boleśnie, jak szybko przemija świadomość znaczenia jakiejś postaci w ludzkiej historii. Dla mnie przydomek nadany Kardynałowi – „Prymas Tysiąclecia” – jest jak najbardziej zrozumiały i uzasadniony. Dla młodych często już nie jest.
Początkowo złościłem się z powodu tej niewiedzy i zapytywałem, kto coś zaniedbał. Później zaś uświadomiłem sobie, że to naturalny proces zapominania. I jeśli chcemy, aby pamięć o kimś trwała
i owocowała, to musimy o to zadbać, postarać się.

Tymczasem o Prymasie nie można gawędzić jak o pradziadku podczas rodzinnej imprezy. Trzeba znaleźć jakiś klucz. To dopiero przed nami, chociaż z powodu zbliżającej się daty beatyfikacji (12 września 2021 roku) narastać będzie ilość różnych materiałów o Kardynale. O Postaci, której skromny pomnik stoi na terenie Niepokalanowa, w pobliżu Muzeum św. Ojca Maksymiliana. Pomnik słusznie postawiony, gdyż zapewne właśnie Prymasowi Niepokalanów zawdzięcza swoje przetrwanie po II wojnie światowej. Przewidujący biskup utworzył bowiem osobną parafię niepokalanowską, co utrudniło likwidację klasztoru przez komunistów. A mieli na to chrapkę. Klasztor zamykało się mimo wszystko łatwiej niż parafię, bo likwidacja parafii zawsze oznaczała jakiś konflikt z wiernymi, a likwidacja klasztoru zasadniczo tylko z zakonnikami. Toteż sta­ła
opieka i wsparcie Prymasa dla dziedzictwa
św. Ojca Maksymiliana zasługuje na pamięć. Pomnik stoi słusznie. Szkoda tylko, że pomniki nie mówią i nie mogą opowiedzieć fascynujących losów postaci, które upamiętniają.
Musimy je w tym wyręczyć.
Moje osobiste losy, jak całego pokolenia, były związane z działaniem Stefana Kardynała Wyszyńskiego poprzez jego tytaniczną pracę dla Kościoła w Polsce i wiele niezwykle mądrych decyzji. Obliczyłem, że pod rządami Księdza Kardynała żyłem przez pierwsze 23 lata mojego życia. Należałem do ostatniego pokolenia ludzi świadomie pamiętających Prymasa Tysiąclecia. Co więcej, nauczanie Prymasa wpływało na moje życie i nawet osobiście go poznałem, o czym za chwilę. Głównie poprzez szczęśliwy zbieg okoliczności. Tuż po maturze mama jednego z moich przyjaciół z liceum „załatwiła” nam ekskluzywną wizytę w jasnogórskim klasztorze. Poznałem wtedy jedną z członkiń tzw. ósemek i zazwyczaj zaglądałem do jej biura pod komnatami królewskimi na pogawędki, gdyż była bardzo ciekawym rozmówcą, historykiem z wykształcenia. Opiekowała się archiwum tzw. czynu soborowego i innymi zbiorami, a Ksiądz Prymas też miał zwyczaj ją tam odwiedzać. W taki sposób nastąpiło jedyne w moim życiu prywatne spotkanie z Prymasem Tysiąclecia. Do małego pokoju zastawionego regałami wszedł On – Król. Takie miałem poczucie. Zresztą słuszne, bo Prymas pełnił taką rolę w Polsce, zgodnie z tradycją, że gdy nie ma króla, interrexem jest Prymas Polski. Powaga, dostojeństwo, a jednocześnie jakieś ciepło. Przywitał się z panią Reginą, my wstaliśmy (był jeszcze jeden student – gość) oniemiali. Prymas zauważył, jak jesteśmy zaskoczeni, spojrzał na nas z miłością i powiedział: „Ufajcie, wszystko przeminie, Bóg pozostanie i z Nim się spotkacie”.
Pobłogosławił nas i wyszedł. Niewiele jest chwil w moim życiu, które tak dobrze pamiętam, jak ten moment. Po prostu spotkaliśmy Ojca Kościoła i narodu, wtedy już żywą legendę, króla po prostu…
Ja w tych latach miałem jeszcze taki przywilej, że korzystałem regularnie z odbijanych na powielaczu lub przepisywanych na maszynie (!) tekstów kazań Prymasa. Dziś to fraszka, ale wtedy!? Trudno sobie wyobrazić, jaki to był przywilej. Jeździłem na Jasną Górę często, wiele pielgrzymowałem, doskonale ją poznałem jako miejsce historyczne, nawet w szczegółach. I karmiłem się tą mądrością Prymasa. Niebawem Prymas zmarł, w dramatycznych okolicznościach, gdy nękany przez nowotwór oddał duchowo swoje życie na ofiarę za leczącego się po zamachu Jana Pawła II. Byłem, jeszcze jako student, na pogrzebie Prymasa, przeżywałem wraz z całym narodem te chwile. Odszedł Ojciec i Król nas wszystkich. Jak to przekazać młodym? Jak oddać ten nastrój? Przecież nawet film nie zastąpi takiej obecności. Później wiele razy zaglądałem do katedry warszawskiej, by modlitewnie „pozdrowić” Prymasa.
Dobra znajomość jego nauczania dała mi pewną moc. W połowie lat 80. trafiłem do wojska. Nie jako ochotnik, przymusowo (to też się dzisiejszym młodym w głowie nie mieści). Służba wtedy była dość trudna, było to Ludowe Wojsko Polskie. Jako adept szkółki podchorążych (tak lokowano większość magistrów) podlegałem normalnym w tamtym czasie niedogodnościom. Moi szefowie chcieli mnie koniecznie nauczyć rozumu i wsadzić do aresztu. W tym celu udzielali przepustek na miasto i przy powrocie bardzo dokładnie rewidowali i badali. Kilku kolegów wpadło na przemycie alkoholu i powędrowali na tydzień do aresztu. Mnie nie złapano ani na przemycie, ani na rauszu, bo już wtedy byłem stanowczym abstynentem. Ale przyszły wybory (połowa lat 80.) i postanowiłem… nie wziąć w nich udziału. Młodzi zupełnie nie zdają sobie sprawy, co to oznaczało. Zwłaszcza że dodatkowo w czasie wolnym organizowałem z kolegami w koszarach modlitwy w małym gronie, a w niedzielę kilka razy udało się nawet wysłuchać przez radio Mszy świętej. Nasza kadra była rozmaita, byli też przyzwoici ludzie, ale wielu kształciło się albo w Moskwie, albo na modłę moskiewską. Nie uważali takich inicjatyw za pożyteczne. A tu jeszcze taka „wroga demonstracja polityczna” jak bojkot wyborów! Jednostki wojskowe wtedy ścigały się, która z nich najwcześniej zagłosuje i będzie miała rano 100% frekwencji. Moi koledzy poszli do głosowania, a ja… zostałem na kompanii. Okazało się, że nie jestem sam, został jeszcze jeden kolega, o którym nic nie wiedziałem ‒ jeszcze większy ode mnie radykał. Bardzo szybko nas zlokalizowano i zaprowadzono przed marsowe oblicza Wysokiej Komisji, która prośbą
i groźbą nakłaniała do wykonania aktu głosowania. Dywagacje z Komisją zajęły nam wiele godzin, politruk straszył prokuratorem wojskowym i strasznymi konsekwencjami, a ja zastanawiałem się, co dalej. Zastanawiałem się wraz z… nieżyjącym od kilku lat Prymasem. Usiłowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak on by radził. Jakoś tak koło 16.00 doszedłem do wniosku, że:
‒ politruk musi mi na ulotce o głosowaniu napisać, że to mój żołnierski obowiązek (przymusowy);
‒ pobiorę karty do głosowania, ale nie zagłosuję.
To rozwiązanie okazało się salomono-
wym. Wysoka Komisja odnotowała, że wziąłem karty do głosowania, a ja mogłem uznać, że w głosowaniu udziału nie wziąłem. Mój kolega zaś szedł w zaparte aż do wieczora, był większym kozakiem ode mnie. Może nie miał takiego konsultanta jak Prymas?
Reakcje na to wydarzenie były zaskakujące. U części kadry zaskarbiłem sobie cichy szacunek, u innych zapiekłą nienawiść. Ale przetrwałem i moja epopeja wojskowa trwała dalej, tocząc się zresztą bardzo ciekawie. Czy to możliwe, aby wysłuchać rady od nieżyjącego Prymasa? Dość dobrze znałem jego rozwiązania, jak chociażby okoliczności podpisania słynnego Porozumienia z komunistami czy działania podczas uwięzienia. Rozumiałem, że nie należy zdobywać się na prowokacje wobec wijących się z wściekłości oficerów. Szukałem w jego życiu i w nauczaniu praktycznej inspiracji w wielkich trudnościach i wydaje mi się, że znalazłem. Czytelnicy sami ocenią, czy należało iść na konfrontację do końca czy negocjować. W sumie swoje cele osiągnąłem, a Komisji pozwoliłem wyjść z twarzą. Wydaje mi się, że taka też była cierpliwa strategia Prymasa, który dosłownie przeprowadził Kościół i naród przez „morze czerwone”.
Jak to przybliżyć dzisiejszym młodym? Może traktując Prymasa nadal jako światło w trudnościach? Jako oficjalnie uznany Błogosławiony ‒ będzie bliżej nas. Będzie mógł nadal być wsparciem, i może nawet bardziej.
Koniecznie trzeba młodych zapoznać z tą Osobą, zapoznać osobiście, a nie poprzez suche dane historyczne. Przyszły Błogosławiony chyba jest na to gotowy. ■