Camino Levante dzień 28

Camino Levante dzień 28

Mota del Marqués – Villalpando (38 km) 53k

Poranek w Mota del Marqués przyniósł wyjątkowy spokój – może dlatego wyruszyłem dopiero o 8:30, zadowolony po dobrym śnie. Słońce dopiero zaczynało ogrzewać kamienne mury, a ja ruszyłem w drogę, która znów przez długi czas biegła równolegle do autostrady – widać ją było i słychać, jak wiernego towarzysza pielgrzyma. Pierwszy odcinek mijał wśród ściernisk i niewielkich pagórków, które kryły w sobie małe niespodzianki. Za jednym z nich – jak fatamorgana – pojawiła się stacja benzynowa, a na niej zbawienne dla mnie pielgrzyma: Cola-Cao i Coca-Cola. Krótki odpoczynek, chwila rozmowy z miejscowymi i znów naprzód – w rytmie kroków i oddechu.

Po kilku kilometrach na horyzoncie ukazała się kolejna miejscowość, choć szlak prowadził obok niej. Krajobraz przypominał morze złota – niekończące się pola zebranych zbóż, ścierniska i samotne drzewa oraz pagórki. I znów to złudzenie pielgrzyma – coś wydaje się tuż, na wyciągnięcie ręki, a jednak wciąż daleko. Już widać cel wędrówki a on jak by się nie przybliżał. W końcu dotarłem do miasteczka, które miało być miejscem noclegu. Minąłem nawet ambulans, nie zwracając na niego większej uwagi. Poszedłem prosto do kościoła który powoli zapełniał się wiernymi czekającymi na rozpoczęcie się Mszy świętej, choć ksiądz trochę się spóźnił. Powiedział mi potem, że to jego czwarta Msza święta tego dnia – w Hiszpanii to częsty przypadek, bo kapłan jest jeden na kilka miejscowości.

Po Mszy – tradycyjna pielgrzymia nagroda: coca-cola w barze i wreszcie do albergue… Ale tu czekała mnie niespodzianka: karetka, którą mijałem, zabrała gospodarza z kluczami! Nikt nie wiedział, gdzie są, więc przede mną otworzyło się kolejne 18 kilometrów do następnej miejscowości. Zmęczenie mieszało się z determinacją. W ciszy pól kastylijskich, w słońcu, ruszyłem dalej. Po długim marszu dotarłem wreszcie do Villalpando, gdzie czekało na mnie otwarte albergue – dzięki hiszpańskiemu pielgrzymowi na rowerze, który przyjechał tam chwilę wcześniej.

Okazało się, że był to wykształcony doktor, który przebywał nawet z misją w Burkina Faso. Zdarzyło mu się też być w kilku polskich miastach. Rozmawialiśmy o jego doświadczeniach: o lwach, przed którymi się chował, o kopaniu studni i tworzeniu wodociągów i o sensie służby innym. Camino znowu mnie zaskoczyło. Nie tak miało być – a jednak wyszło lepiej, niż planowałem. Bo każde nieoczekiwane spotkanie, każdy kilometr więcej, to właśnie jego dar. „Na Camino nic nie dzieje się przypadkiem. Nawet zamknięte drzwi mogą prowadzić do nowych spotkań i opowieści, które zostają w sercu na długo.”

Zostaw komentarz