Camino Levante dzień 3
Almussafes – 29 km 43k kroków.
Dziś z Almussafes ruszyłem dalej ku Alzire, Carcaixent i aż do La Pobla Llarga. Droga prowadziła jak w opowieści Don Kichota – raz przez ciasne uliczki miasteczek, raz szerokimi ścieżkami pomiędzy nieskończonymi sadami cytrusowymi tak, że człowiek czuł się jak w naturalnej katedrze stworzonej przez samego Stwórcę.
Almussafes – nazwa od arabskiego el mazaf, czyli… aduana, cło! Dawniej każdy kupiec musiał tu zapłacić, żeby przejść obok wieży Racef. Dziś zamiast ceł, czeka na pielgrzyma kawa i… pieczątka.
Alzira – miasto-wyspa, al-jazirat, otoczone wodą i historią. Mury obronne z IX wieku przypominają, że nawet rzekę trzeba było poskromić. To tu, w cieniu murów, podobno zmarł sam król Jaime I.
Carcaixent – prawdziwa stolica pomarańczy. To tutaj ksiądz Monzó w XVIII w. zasadził pierwsze drzewko, które potem nakarmiło i rozświetliło całą Walencję. Czułem się jak Don Kichot, gdy mówił: „Czy to złote jabłka Hesperydów, czy zwykłe pomarańcze?” – w obu przypadkach błyszczały boskim światłem.
Cogullada – maleńka, ale z wielkim sercem. W tutejszym kościółku pielgrzymi czczą obraz przywieziony z Rzymu. A na skraju drogi stoi romańska kaplica św. Rocha – jak strażnik pielgrzymów od setek lat.
La Pobla Llarga – miasteczko-droga, typowe dla tego szlaku. Tutejszy kościół i pamięć o szpitalu dla wędrowców z XIV wieku przypominają, że pielgrzym zawsze znajdował tu dach nad głową.
Cała trasa biegła przez ogrody cytrusowe. A ja – niczym rycerz z La Manchy – musiałem walczyć nie z wiatrakami, ale z własnymi zmęczonymi mięśniami i upałem. Jednak każdy krok to jak modlitwa – w rytmie natury, w rytmie Camino przybliżający do celu.








