Camino Levante dzień 41

Camino Levante dzień 41

Melide – Pedrouzo (Arca do Pino), ok. 33 km

Dzień zacząłem później niż zwykle – dopiero o 8:20 w Melide. Niebo było ołowiane, powietrze wilgotne, a ulice miasteczka jeszcze senne. Kiedy wyszedłem z albergue, świat dopiero budził się do życia. Ścieżka wiodła w dół, przez eukaliptusowe lasy, wśród zapachu żywicy i porannego deszczu. Z początku mżyło, lekko, niemal jakby niebo chciało pobłogosławić ten dzień.

Po chwili, gdy wszedłem w zalesione odcinki szlaku, zaczęli mnie mijać biegacze – dziesiątki, a potem całe setki. Jak się okazało, tego dnia odbywał się 50-kilometrowy bieg szlakiem św. Jakuba. Ponad dwustu uczestników, każdy z uśmiechem i pozdrowieniem „¡Buen Camino!”. Ich rytm biegu dodawał drodze życia, a ja, w swoim spokojnym tempie, czułem się jak Don Kichot wśród rycerzy nowoczesnego świata – każdy z nas walczył ze swoim zmęczeniem, ale też z własnym sercem.

Po drodze spotkałem wielu dobrych ludzi: kierowców, którzy z uśmiechem machali z okien; starsze kobiety, które błogosławiły pielgrzymów znakiem krzyża; i młodego chłopaka, który po przypince na mojej bluzie rozpoznał, że jestem z Polski. Ucieszył się, że widzi duchownego na Camino – powiedział, że to dla niego znak nadziei. Dałem mu Cudowny Medalik. W jego oczach pojawiło się wzruszenie – krótkie spotkanie, a jednak pełne głębi. Nieco dalej zatrzymałem się przy barze z ogrodzeniem z butelek po piwie – niezwykłym witrażu z kolorowego szkła. Każda butelka, jakby symbol toastu pielgrzyma za przebytą drogę. Zrobiłem kilka zdjęć, zamyśliłem się i ruszyłem dalej.

W drodze do Arzúy, a potem Salcedy i Santa Irene, lasy pachniały eukaliptusem, a wiatr niósł dźwięk kroków i modlitw. Spotkałem Amerykanina, z którym przez kilka kilometrów rozmawialiśmy o drodze, powołaniu i sensie życia. Powiedział, że Camino przypomina mu spowiedź z samego siebie – i trudno się z nim nie zgodzić. Pod wieczór dotarłem do Pedrouzo (Arca do Pino). Zmęczenie było ciche, spokojne – takie, które rodzi wdzięczność. Wziąłem udział we Mszy Świętej w kościele, którego prezbiterium ma kształt muszli pielgrzyma – jakby wszystko, nawet architektura, chciało przypomnieć, dokąd zmierzamy.

Po Eucharystii kapłan z uśmiechem podbił mój paszport pielgrzyma – pieczątką, która stała się jak pieczęć na sercu. Wychodząc z kościoła, zobaczyłem zachód słońca, który rozlał się po niebie złotem i fioletem. Chciałoby się powiedzieć: „Pan Bóg podpisał się na niebie pod tym dniem.” Tak zakończył się ten etap – długi, pełen rozmów, deszczu, spotkań i światła. Już czuć, że Santiago jest blisko. Ale wiem, że prawdziwe dojście nie mierzy się kilometrami, lecz przemianą serca. Nie my dochodzimy do Santiago – to Santiago dochodzi do nas.

Zostaw komentarz