Camino Levante dzień 42

Camino Levante dzień 42

O Pedroso — Santiago de Compostela (ok. 20km) 34k

Dzień rozpoczął się wcześnie — już o szóstej. O 6:30 wyszedłem z albergue w O Pedroso, w ciemności, wzdłuż spokojnej drogi prowadzącej w kierunku Santiago. Pierwszym przystankiem był mały bar w miejscowości, którą darzę sentymentem — to właśnie tam, podczas mojego pierwszego Camino, po ponad 600 kilometrach marszu, zepsuły mi się sandały, i tam je udało mi się naprawić. Potem lekkie podejście pod górę, aż w końcu pojawiło się lotnisko w Santiago. Nie był to czas startów ani lądowań, więc panowała cisza — tylko śpiew ptaków i szelest eukaliptusów towarzyszyły moim krokom. Trasa mijała szybko — znajome fragmenty drogi niosły mnie niemal same.

Wreszcie Monte do Gozo, Wzgórze Radości — miejsce, w którym po raz pierwszy widać trzy wieże katedry św. Jakuba. Nadal brakuje tu symbolu św. Jana Pawła II, który przewodził Światowym Dniom Młodzieży w 1989 roku, ale zachował się pomnik dwóch pielgrzymów wskazujących drogę do katedry. To tu wielu pielgrzymów zatrzymuje się, by po raz ostatni odetchnąć przed wejściem do Santiago. Z tego wzgórza pozostaje już tylko około czterech kilometrów w dół — do samego serca miasta. Po drodze mijam tablicę Santiago i monument upamiętniający ważne postacie Camino. Potem ciasne uliczki starego miasta, kamienne domy, echo kroków i coraz silniejsze emocje.

Tego dnia w Santiago odbywał się maraton — meta znajdowała się właśnie na placu przed katedrą. Tłumy kibiców, biegacze, okrzyki, muzyka — trzeba było czekać, aż przebiegną wszyscy, a zdawało się, że nie mają końca. W końcu — jest! Schodzę po kamiennych stopniach na plac Obradoiro. Słychać dudy — gra Szkot. To niemal symbol Composteli. (Tradycja ta sięga średniowiecza: Szkoci, podobnie jak Galisyjczycy, należą do ludów celtyckich, a dudy były wspólnym instrumentem ich kultury. Od wieków szkoccy muzycy witają pielgrzymów przy katedrze — znak, że dotarli do duchowego celu drogi).

Plac tętni życiem: śmiech, łzy, radość i wzruszenie. Każdy z pielgrzymów przeżywa tę chwilę inaczej, ale w każdym spojrzeniu widać wdzięczność. Po chwili zadumy wchodzę do katedry, by uczestniczyć we Mszy św. dla pielgrzymów. Udało mi się zobaczyć w akcji słynne botafumeiro — ogromne kadzidło, które rozkołysane nad nawą główną wypełnia świątynię zapachem i światłem. Po Mszy wracam na plac. Spotykam znajomych z drogi — tych, z którymi dzieliłem trudy, ciszę, śmiech i modlitwę. Radości nie było końca.

Następnie udałem się do Biura Pielgrzyma po upragnioną Compostelę. Po kilku minutach miałem ją w ręku — dokument potwierdzający przejście, ale przede wszystkim świadectwo drogi serca. Ten dzień zakończył moją pielgrzymkę do św. Jakuba. Planowałem iść dalej — aż na koniec świata, do Fisterry, lecz z powodu nagłej zmiany pogody postanowiłem dojechać tam autobusem, spędzić jeden dzień nad oceanem, a potem wrócić do Santiago. Droga dobiegła końca, ale pielgrzymowanie — nigdy. Nie ma końca dla tego, kto idzie z sercem. Santiago to nie kres drogi — to tylko miejsce, w którym zaczyna się prawdziwe Camino.

Zostaw komentarz