Camino Levante dzień 36
Villafranca del Bierzo – O Cebreiro (30,5 km)
Dzień zaczął się wcześnie, jeszcze przed świtem. O 6:45, w towarzystwie pątniczki z Chile, wyszliśmy na szlak. Nad nami wisiało gęste niebo, zasnute chmurami — ani gwiazd, ani księżyca, tylko snop światła z czołówki, który przecinał mrok jak cienki promień nadziei. Szliśmy ulicami Villafranca del Bierzo, miasta, które dawniej nazywano „Małym Santiago”, bo tu pielgrzymi zbyt chorzy, by dojść do Composteli, mogli uzyskać taki sam odpust, jak w samej Katedrze św. Jakuba. Przy moście żegnał nas kamienny posąg pielgrzyma — z laską i muszlą, jakby mówił: idź dalej, to dopiero początek wzniesienia ducha.
Droga prowadziła doliną rzeki Valcarce, wzdłuż dawnej szosy N-VI, dziś niemal pustej, odkąd ruch przeniósł się na autostradę. Wąwóz pomiędzy górami, chłód poranka i szum wody towarzyszącej z lewej strony tworzyły swoisty rytm wędrówki. Ciemność ustępowała powoli, a my mijaliśmy pierwsze domostwa Pereje, gdzie — ku mojemu zdumieniu — otwarty był bar, którego wcześniej nie pamiętałem.
Zatrzymaliśmy się tam na kawę. Po chwili weszła czwórka pielgrzymów z USA — znajome twarze z poprzednich dni. Okazało się, że jeden z nich przez kilka etapów niósł moje słuchawki, które nieświadomie zostawiłem! Uśmiechnięty oddał je jak relikwię pielgrzymiego roztargnienia. W rewanżu podarowałem każdemu z nich mały zestaw: obrazek św. Maksymiliana Kolbego i Cudowny medalik. Taki sam pakiet ofiarowałem właścicielowi baru i jego rodzinie. Ich reakcja była prosta i wzruszająca — nie policzyli nam za kawę ani za colę.
Camino ma własny system wymiany: nie pieniądz, lecz serce jest walutą drogi. Po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej sam, z nową energią. Krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty, a dolina coraz węższa. Mijałem Trobadelo, La Portela i Ambasmestas — ciche, niemal zamrożone w czasie wioski. Za Ruitelán droga zaczynała się wspinać ku Las Herrerías, gdzie wielu pielgrzymów przystaje, by zebrać siły przed najtrudniejszym podejściem. Usiadłem tam na chwilę z colą w ręku, patrząc, jak deszcz ustępuje światłu. Nagle nad trasą Camino rozciągnęła się tęcza — szeroka, jasna, jak znak przymierza między ziemią a niebem. W ciszy tego momentu wszystko wydawało się mieć sens: zmęczenie, pot, mokry habit i milczące zaufanie, że za każdym zakrętem czeka łaska.
Po chwili ruszyłem w górę. Asfalt szybko zamienił się w kamienistą ścieżkę wśród gęstego lasu. Ziemia pachniała mokrym mchem i liśćmi, a każdy krok był jak modlitwa wypowiadana ciężkim oddechem. W La Faba przystanąłem przy źródle — zimna woda smakowała jak błogosławieństwo. Potem Laguna de Castilla, ostatnia wioska Leónu, skąd już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od Galicji… Na granicy prowincji, przy kamiennym słupku z napisem Km 152,5 do Santiago, zatrzymałem się na moment. Mgła otulała wszystko jak welon tajemnicy. Wszedłem w chmury, dosłownie i duchowo — tu kończyła się Castilla y León, a zaczynała Galicia, kraina wilgoci, zieleni i ciszy.
Wreszcie, po długim podejściu, wyłoniło się O Cebreiro — maleńka wioska na szczycie gór, jakby zawieszona między niebem a ziemią. Kamienne domki, stara kaplica i Bracia Mniejsi oraz albergue, w którym zatrzymałem się na noc. To właśnie tutaj wydarzył się cud eucharystyczny — znak wiary dla tych, którzy zwątpili. Dziś niebo nie pozwoliło zobaczyć panoramy, ale być może dzięki temu łatwiej było spojrzeć w głąb siebie. Bo choć habit przemókł, serce pozostało gorące — rozgrzane wdzięcznością i świadomością, że każdy kilometr Camino to nie tylko droga przez góry, ale przez własne wnętrze. Buen Camino.
Zostaw komentarz
Musisz być zalogowany by dodawać komentarze.