Opowieści z lasu. Odcinek II
A oto kolejna odsłona naszego cyklu, którego bohaterem jest Abba Włodzimierz, czyli po prostu pan Włodek z Konigórtka (jest taka miejscowość, proszę zajrzeć do jakiejś mapy).
Włodek to taki nasz fikcyjny i współczesny ojciec pustyni, który nie mieszka na pustyni, ale w lesie, i to w lesie dosyć znanym, w Borach Tucholskich. Chrześcijanie pierwszych wieków mogli mieć
w Egipcie Ojców Pustyni, to my możemy sobie pozwolić na ojca lasu.
– Jasny gwint! – wesoło zakrzyknął Abba Włodzimierz. No, dobrze, wcale nie zakrzyknął „wesoło” i wcale nie było to „jasny gwint”, ale cóż tutaj przytoczyć? Brzydkich słów w takim opowiadaniu cytować nie można, a Włodkowi przynajmniej ze dwa się wyrwały, i to te na literkę „ę” i na literkę „ź”. Abba Włodek naprawiał bowiem płot swojej
chatki w Konigórtku. Od czasu do czasu a to nie trafiał gwoździem w deskę, a to nie trafiał młotkiem w gwóźdź. Ciemno było, a
i ręce miał już mocno skostniałe, więc i o pomyłkę nie było trudno. A że chciał skończyć przed powrotem gości, to i pracował szybko.
Tak, tak, Abba Włodzimierz miał gości. Kilka dni temu zawędrowała do Konigórtka grupa chłopaków z Chojnic. Mieli wakacje, kilka dni wolnego, ferie świąteczne czy zimowe, czy coś w tym stylu, i postanowili połazić po lesie. Jeden z nich znał Włodzimierza dość dobrze i wiedział, że mogą sobie u niego, obok jego chatki, rozbić namioty i rozpalić ognisko, albo na odwrót, jeśli taka potrzeba. Gdyby spalili namioty i rozbili ognisko, to Włodzimierz też pewnie nie miałby nic przeciwko – był ciekawy świata i tego, co ludziom po głowie może chodzić.
Chłopaki z Chojnic też byli ciekawi życia. Od czasu do czasu wieczorne rozmowy przy ognisku zahaczały o tematy duchowe. Głównie dlatego, że w tym roku mieli maturę i potem trzeba było wybrać, co dalej. Jeden myślał o dziennikarstwie. Drugi nawet o pójściu do zakonu myślał. Kolejny o niczym na razie nie myślał i też mu było fajnie. A ponieważ wszyscy wiedzą, że matura to trwoga, a jak trwoga to do Boga, to tych myśli duchowych nazbierało się sporo. Wiedzieli, że z panem Włodkiem o takich tematach można porozmawiać i dlatego próbowali go jak najczęściej zagadywać. On sam skrzętnie wykorzystywał tę sytuację i się Bożymi myślami dzielił.
– Wróciliśmy! – głos gromadki zagrzmiał obok chatki.
Rozpoczęły się przygotowania do kolacji. Abba Włodzimierz nagotował wielki kocioł zupy fasolowej. Zasiedli, pobłogosławili Pana Boga za to, że daje drewno na opał, wodę na zupę, że daje wspaniałą fasolkę, i zaczęli jeść.
– Joo, my to dziś aż do Leśna żeśwa zaszli – powiedział jeden z chłopaków, w chojnicko-leśnej odmianie języka polskiego. – A wy, panie Włodku?
– Płot naprawiałem – odpowiedział Abba Włodzimierz.
– No przecież trzeba było mówić, byśmy pomogli…