To był zwykły dzień, jak każdy. Jednak moje życie, jakie wówczas znałam, skończyło się… i boleśnie rozpoczęło się nowe.
Mój najstarszy syn, Krzysio, mając 10 lat, topił się w zalewie. Został uratowany. Jednak na skutek zbyt długiego niedotlenienia nastąpiło zniszczenie kory mózgowej. Został przewieziony do szpitala. Jakiś czas później potrzebowałam do ZUS-u zaświadczenie o stanie Krzysia. Otrzymałam pismo sporządzone przez jakiegoś lekarza, który w dwóch słowach opisał stan mojego dziecka: „żywy trup”. Ból, którego nigdy nawet sobie nie wyobrażałam, przeszył moje serce. Rozpoczął się czas walki o mojego syna. Szpitale, lekarze, diagnozy, badania i rokowania, które nie dawały nadziei. Po kilku miesiącach od wypadku, jedyne, co Krzysio sam potrafił zrobić, to było oddychanie. Nie widział, nie słyszał, nie mówił… leżał i cierpiał.
Kiedy dotknęła mnie ta tragedia, wszystko się zmieniło. Nie mogłam znaleźć wyjaśnienia i przyczyny tego cierpienia. Dręczyły mnie wątpliwości. Byłam obrażona na cały świat, a przede wszystkim miałam ogromny żal do Pana Boga. Modliłam się, ale z mojego serca wylewał się jeden wielki krzyk bólu: „Dlaczego?!”, „Czego Ty, Boże, od nas chcesz?!”, „Dlaczego dałeś nam aż tak ciężki krzyż?! Przecież Cię kochamy!!! Nie uniesiemy tego krzyża!!!”.
Wszystko w jednej chwili runęło, moja wiara się zachwiała. Robiłam Bogu wyrzuty, że wcale nie jest Bogiem miłości, że z tym, co się wydarzyło, ja się nie zgadzam, że te wszystkie słowa o Jego miłości ‒ to nieprawda. Prosiłam, błagałam, aby odmienił to, co się stało, ale to wszystko było tylko moim życzeniem. A Bóg milczał. Szukałam ciągle odpowiedzi, wylałam morze łez, a On ciągle milczał.
Minął rok od wypadku Krzysia. Jeżdżąc po różnych szpitalach, dotarliśmy nawet do Livorno we Włoszech. Tam pod okiem lekarzy ze Stanów Zjednoczonych uczyliśmy się sposobów rehabilitacji, ćwiczeń motorycznych, które miały pomóc Krzysiowi. Pojawiła się nadzieja, która znowu zderzyła się z twardą rzeczywistością. Do przeprowadzenia jednego cyklu rehabilitacji potrzebnych było pięć osób, które przez godzinę wykonywałyby ćwiczenia. Zgodnie z zaleceniami, dziennie należało wykonać trzy do czterech cyklów ‒ czyli trzy do czterech godzin ćwiczeń.
Znowu ogarnęło mnie przerażenie: „Kto mi pomoże?”.
Chociaż wydawało mi się, że nie potrafię się modlić, zapragnęłam od Boga znaku, znaku Jego miłości.
Wtedy w moje serce Pan cudownie wlał nadzieję, że tak się stanie.