Gdy w XIV wieku genueńscy kupcy przywieźli do Europy zarazki dżumy, w ciągu kilku zaledwie lat wyginęła nawet jedna trzecia mieszkańców Europy. Była to słynna „czarna śmierć”.
Przyniosła przerażające wydarzenia. Były okolice, gdzie po prostu wymierały całe miasta i wioski, a nie było komu grzebać umarłych.
Polska wyszła z tego obronną ręką, gdyż u nas jakoś epidemia nie miała tak dramatycznego przebiegu. Jednak w historii cywilizacji europejskiej to wydarzenie stało się początkiem ogromnych zmian, w tym wielu niekorzystnych. Przecież w wielu miejscach straty ludności były tak duże, że nie miał kto uprawiać pól i w ślad za epidemią przyszedł głód, a następnie różne konflikty. Być może wydarzenia kryzysu w Kościele i początki reformacji mają korzenie w tym „gorszącym” epizodzie? Wielu bowiem zadawało sobie pytanie: Czemu Bóg dopuścił taką katastrofę, która kosiła równo winnych i niewinnych?
Epidemie zawsze z nami były. Znamy ich opisy od starożytności. Jeszcze przed stu laty najczęstszym powodem przedwczesnego zgonu człowieka były zwykłe choroby zakaźne, w tym zwłaszcza zapalenie płuc. W XX wieku to się zmieniło – wynaleziono antybiotyki, a własne zachowania ludzi (palenie tytoniu, nadużywanie alkoholu, rozpusta) zaczęły skracać nam życie. Ale oto, po stu latach, choroby zakaźne o sobie przypomniały. A przecież jest to scenariusz dobrze znany. Przed dokładnie stu laty grupa chińskich robotników (tzw. kulisów) przywiezionych do USA z powodu wojennego braku rąk do pracy przywiozła tam zarazki nowego szczepu grypy. Wirusy te zdołały zakazić grupę żołnierzy szykowanych do wyjazdu na front I wojny światowej w Europie. Przywieźli chorobę, początkowo do Francji. W ciągu dwóch lat zmarło z jej powodu kilkadziesiąt (tak! ‒ ok. 50) milionów ludzi, zwłaszcza młodych. Podobno było ich więcej niż ofiar na froncie. Nazwano tę
chorobę „hiszpanką”. To mylące, nie pochodziła z Hiszpanii, po prostu w innych krajach działała wojenna cenzura wojskowa
i społeczeństwa nie miały informacji o epidemii. Tylko hiszpańskie gazety pisały otwarcie o tym zagrożeniu. „Hiszpanka” miała to do siebie, że atakowała ludzi młodych, 20-latków, którzy gaśli po kilku dniach gwałtownej grypy.
Obecna epidemia przypomniała nam te dramatyczne sytuacje, gdy już sądziliśmy, że to tylko odległa historia. I pojawiły się pytania: Czemu? Czy to Boska kara? Jest we współczesnym świecie bardzo wiele spraw, za które z pewnością taka kara należałaby się ludzkości, tyle tylko że uznawanie epidemii za karę Boską (słuszne lub nie) odwraca nasz wzrok od czegoś jeszcze, moim zdaniem, ważniejszego – od pojmowania pozycji człowieka w naturze i wobec Boga. Przyzwyczailiśmy się traktować nasz świat niczym folwark, z którym robimy, co chcemy. Poczuliśmy się panami życia i śmierci (zwłaszcza innych ludzi). Tymczasem technologia, zamiast nas „zbawiać”, spowodowała liczne kryzysy. Być może dlatego nagłe pojawienie się starego zagrożenia epidemicznego zaskoczyło nas tak bardzo i zawróciło do starych pytań? Przyglądam się uważnie, w jaki sposób epidemia jest omawiana w mediach, i widzę, że mało jest tam najprostszych, najbardziej podstawowych informacji. Czasem czuję się jak student medycyny na lekarskim konsylium – tyle tam szczegółów wąskomedycznych… Czy widzowie lub słuchacze coraz lepiej rozumieją sytuację, czy też się coraz bardziej gubią? Postanowiłem zatem zabrać głos jako biolog molekularny i po swojemu wyjaśnić, co się nam wydarza.
Co nam zagraża?
W połowie XX wieku dyskutowano poważnie, czy wirusy żyją, czy też są elementem świata nieorganicznego, jak minerały. Zagadnienie to zajmowało biologów i filozofów przyrody, w tym tak znakomitych jak ks. profesor Kłósak. Czytałem te artykuły jeszcze w moich czasach studenckich. I dziwiłem się trochę… Teraz dziwiłbym się mniej. Są wirusy, które można osuszyć
i trzymać w szkle kilkaset lat, bez utraty ich zakaźności. Po prostu wirusy „nic nie jedzą”, „nie oddychają”, nie prowadzą (niemal) metabolizmu. To wyjaśnia, dlaczego są tak odporne na różne czynniki fizyczne i pozostają długo na rozmaitych powierzchniach. To wyjaśnia, dlaczego warto odkażać klamki i telefony oraz myć ręce. Czym jest wirus? Minimalnym pakietem „samopowielania się”. I to niesamodzielnym. Wyłącznie w innej żywej komórce może się powielić (dać kolejne wirusy) i to jest jedyny jego cel. Musi mieć inną żywą, „normalną” komórkę, aby się powielić. I to komórkę dopasowaną do swojej struktury, nie każdą. Dlatego wirus z natury nie dąży do tego, aby zabić swego gospodarza. Jeśli tak się dzieje, to poniekąd przypadkiem. Wirus nic nie zyskuje na naszej śmierci. Owszem, jest „superpasożytem”, bo sam nic nie może, ale w jego „interesie” jest, aby gospodarz żył
i miał się dobrze. To wyjaśnia, dlaczego tak wielu z nas przechodzi zakażenie koronawirusem bezobjawowo. Nasza śmierć to katastrofa również dla wirusów.
Zastanawiałem się, jak prosto pokazać naturę wirusa, i doszedłem do wniosku, że pokażę to na przykładzie montażu
samochodów. Taka przykładowo toyota jest montowana w zasadzie bez udziału ludzi, którzy tylko nadzorują pracę robotów, od początku do końca. Wjeżdżają surowce, a wyjeżdża gotowy samochód. Oczywiście tymi robotami sterują odpowiednie komputery. Ale one muszą mieć odpowiednie programy. Otóż wirus to taki program. Na dowolnym nośniku. Jego życie jest proste – wstrzyknąć do żywej komórki nitkę z garstką swoich genów (nitka DNA lub RNA) i wykorzystać cały aparat gospodarza, aby namnażał kolejne wirusy. Jak namnożonych jest bardzo dużo, to zazwyczaj komórka pęka. Nic więcej. Oczywiście taka budowa i działanie sprawia, że wirusy są niezwykle, niezwykle małe. Mała komplikacja ma jednak wadę. Nitka z zapisem („program”, „dyskietka”) jest krucha. Większość wirusów ma małe możliwości naprawcze takich uszkodzeń. Jeśli coś tam pęknie, to następuje zmiana zapisu, mutacja – w większości dla wirusa śmiertelna. Czasem jednak, bardzo rzadko, jest to strzał w dziesiątkę, który na przykład zwiększa zakaźność „tego czegoś”.
I to wszystko? Tak, wirusy tylko zakażają i zmuszają komórki gospodarza, aby je mnożyły. Trochę bez sensu, prawda? Można zapytać o rolę „tego czegoś” w ekosystemie. Pewnie jakieś role wirusy odgrywają, podobnie jak wszystkie pozostałe pasożyty, ale trzeba wielkiej intuicji biologicznej, aby to dostrzec. Czasem nasuwa się myśl, że na razie tylko Pan Bóg wie, po co one są w przyrodzie. Kto wie, może są, aby na przykład przetrwały wilki w Parku Narodowym Yellowstone? Zakażone, chore jelenie są słabsze, więc wilki łatwiej je upolują. Jak polowanie udane, to wilki lepiej się mnożą. Wtedy mogą odetchnąć młode drzewka, bo nadmiar jeleni nie pozwalał im rosnąć, wyjadały je. Ostatnio specjalnie wprowadzono do tego parku ponownie wytrzebione wcześniej wilki i od razu cały ekosystem skorzystał, las zaczął się odradzać, kwitnąć. Dzięki wilkom. Ten skromny przykład pokazuje, że w cudownym systemie życia nawet coś tak paskudnego jak wirus – superpasożyt, może mieć swoją rolę do odegrania. Czasami nie wszystkie te role od razu rozumiemy, ale ufam, że Stwórca je zna. Skoro wirusy są, to są po coś.
Skoro wyjaśniliśmy już, jak działa ta maszyneria, to zauważmy, jak łatwo „coś takiego” może zakażać. Wystarczy, że chora i nieświadoma tego osoba posiedzi dłużej (przykładowo pół godziny) w słabo wentylowanym pomieszczeniu, aby w powietrzu krążyło mnóstwo wirusów. Są tak małe i lekkie, że wydalamy je w wydychanym powietrzu. I kiedy przylepią się w odpowiedniej liczbie na przykład do błony śluzowej naszego nosa czy ust, a może oczu, zaczynają swoją pracę powielania się. Po kilku dniach (od pięciu do dziesięciu) jest ich już tyle, że mogą zniszczyć wiele komórek i narządów. Jeśli jesteśmy zaskoczeni tą inwazją, bo wcześniej tego typu struktury nie spotkaliśmy, to bieda. Nasz system odpornościowy dopiero się „uczy” takiego wirusa. Jeśli jesteśmy na coś chorzy lub słabsi, to możemy nie przetrzymać tej „nauki”. Po prostu nie zdążymy nabyć odporności.
Ponieważ wirusy często się zmieniają (mutują), to co roku spotykamy nowe ich odmiany, przykładowo wirusów grypy. Świat jest ich pełen i dlatego nasze moce odporności, nasi strażnicy biologiczni nigdy nie zasypiają. Czasem sami osłabiamy tę odporność przez niezdrowy tryb życia (gdy na przykład pijemy alkohol), ale zasadniczo im jesteśmy starsi, tym ten system słabiej działa. W ten sposób pojawiają się nie tylko wirusy, ale na przykład zdeformowane komórki nowotworowe. W raku decydujący jest wiek – im jesteśmy starsi, tym większa możliwość tego, że nasz system nie zniszczy wszystkich nowych komórek rakowych, które samorzutnie się pojawiają. Lub wszystkich wirusów. Oczywiście, gdy wirus zainfekuje komórkę, to ona się rozlatuje, gdy wytworzy przymusowo wiele egzemplarzy wirusa. U starszych i schorowanych osób ten proces skutkuje cięższym przebiegiem choroby, chociaż w przypadku „hiszpanki” było odwrotnie – umierali młodzi, a starsi radzili sobie lepiej. Nie można wykluczyć, że i koronawirus zmutuje w ten sposób, że zmieni swoją ulubioną grupę i przerzuci się na młodych. Podobno są już takie odmiany „tego czegoś” w RPA czy w Wielkiej Brytanii. Bo wirus wciąż mutuje, jak maszyna losująca. Dlatego nie możemy się zaszczepić definitywnie na grypę i zawsze producenci szczepionki grypowej są o jeden krok za wirusem. Miejmy nadzieję, że obecne szczepionki lepiej zdadzą egzamin, bo koronawirus nie będzie tak wydajny w tych zmianach jak wirus grypy.
A treści duchowe?
Tyle nt. wyjaśnień czysto biologicznych. A treści duchowe? Przecież „Rycerz” nie jest biuletynem nauk biologicznych. Sprawy więc
duchowe to przede wszystkim przypomnienie ludziom o ich kruchości. Już nam się wydawało, że jesteśmy własnymi twórcami, niemal bogami… A tymczasem tacy jesteśmy zanurzeni w kosmos, kruchutcy… To może najważniejsza lekcja dla nas. Odsłonięcie naszej kruchości, przypomnienie o śmierci.
A już staraliśmy się o niej zapomnieć. Spopielaliśmy zwłoki, aby nie patrzeć na nie, perfumowaliśmy, a nawet wkładaliśmy… telefony komórkowe do trumien (autentyczne!). Ze śmiercią nie było nam do twarzy. A przecież to nasza ludzka kondycja, nasz chleb powszedni. W epoce baroku w kościołach spotykało się na ścianach płaskorzeźby „tańca śmierci”, gdzie kostucha tańczyła z królami, biskupami i biedakami. Nie jesteśmy bogami i w przypomnieniu tej prawdy wielka zasługa koronawirusa. Bo tylko prawda wyzwala. Prawda jest bezcenna. A zwłaszcza prawda o tym, kim jako ludzie jesteśmy. Pisał o tym św. Ojciec Maksymilian w swym genialnym artykule z „Rycerza”, w artykule o prawdzie. Nawet pogański filozof Arystoteles twierdził, że człowiek ze wszystkich rzeczy najbardziej łaknie prawdy.
Oczywiście wielu ludzi wyciąga z epidemii inne wnioski: jak dobry Pan Bóg mógł nam TO zrobić? Narazić na cierpienie, na śmierć bliskich, na utratę pracy czy bankructwo. Do stawiających takie pytania Jezus mówi tajemniczo, jak w Ewangelii: „Czy i wy chcecie odejść?” (J 6,66-67). Zatem epidemia to swoista próba naszej wiary…? W pewnym sensie tak. Zapewne wielu obrażonych na Pana Boga ochłodzi z Nim stosunki w wyniku epidemii. Muszą na jaw wyjść zamysły serc wielu. Bóg zna zawartość naszego wnętrza, ale dopóki nasze decyzje nie staną się faktami, ma wciąż nadzieję, że „synowie ludzcy okażą się mądrzy”. Nasze decyzje
i czyny osądzą nas w obliczu grozy tej drugiej, ważniejszej śmierci. Przecież to potępienie na wieki powinno być dla nas najgorszą możliwością. Wierzymy w to jeszcze? Może jednak bardziej niż śmierci wiecznej boimy się… koronawirusa?
Skoro Bóg dopuszcza takie cierpienie, to być może po to, aby człowiek nie zagubił się w pysze. Aby nie dopadła go ta ważniejsza śmierć ‒ „śmierć druga” (Ap 21,8), już nieodwracalna, bo duchowa. Już ostateczna, na wieczność… Warto zauważyć, że było wielu Świętych, którzy umocnili swą świętość właśnie w czasach epidemii, które dawniej były i częste, i trudniejsze. Dla przykładu, św. Roch, który poświęcił się opiece nad chorymi, do których nikt nie chciał się zbliżyć. Obecnie tak wielu kapelanów, lekarzy, pielęgniarek, ratowników, którzy oddali swe życie, ratując chorych, już stało się
Obywatelami Nieba, świętymi. Na wieczność. Podobnie jak wielu starszych ludzi, umierających samotnie, a mimo to ufających Bogu. Dlatego odpowiedzmy Panu Bogu tak: „Ojcze! Nie rozumiemy, czemu dzieje się to, co się dzieje, ale całkowicie ufamy Twojemu Miłosierdziu i wierzymy, że ocalisz nas od groźniejszej śmierci duchowej, nawet jeśli musimy przecierpieć choroby i śmierć cielesną. Przyjmujemy z Twojej ręki wszystko, wiedząc, jak jesteś dobry i jak nas kochasz. Amen!”.
Epidemie w końcu wygasają, nawet samoistnie. Trwają kilka lat, zbierając swe żniwo. Z tą będzie tak samo. Postarajmy się umocnić w wierze, powrócić do naszych świątyń, aby nie zasmucać Jezusa, który pyta nas: „Czy i wy chcecie odejść?”. Skorzystajmy na tym „nieprzyjacielu”, jak radził C.K. Norwid w swym genialnym wierszu Fatum. ■