Ojciec Maksymilian Kolbe został przewieziony z warszawskiego Pawiaka do obozu Auschwitz 28 maja 1941 roku i zginął tam zabity zastrzykiem fenolu 14 sierpnia tego roku.
Na początku chcę powrócić do opowiadania Józefa Stemlera. Fragment tego opowiadania przytaczałem poprzednio. Stemler znał Ojca Maksymiliana sprzed wojny, ze zjazdów Związku Wydawców Dzienników i Czasopism, podczas których spotykali się przy tym samym stoliku. Był o sześć lat starszy od Świętego, który podczas pobytu w Oświęcimiu miał zaledwie 47 lat, choć postarzały Go choroby i przebyte cierpienia. Po odnowieniu znajomości w obozie, w dość makabrycznych okolicznościach, bo przy noszeniu zmarłych lub pomordowanych więźniów do krematorium, autor już nie tracił Ojca Maksymiliana z oczu. Wkrótce obaj znaleźli się w obozowym szpitalu.
Nie pamiętam dnia – pisze Stemler – bo tam tylko najważniejsze dni można było spamiętać, na przykład datę wybicia zębów lub złamania żebra, ale to był [chyba] koniec lipca 1941 roku. Spotkaliśmy się z Ojcem Kolbem na 20. bloku jako chorzy. On leżał na dolnej pryczy przy drzwiach prowadzących do tej szpitalnej hali. Ja otrzymałem legowisko po drugiej stronie tej samej kolumny trzypiętrowych prycz, obok ciężko chorego działacza PPS, śp. Norberta Barlickiego. O obecności Ojca Kolbego na sali chorych zawiadomił mnie adwokat Jan Pożarski, radca prawny Związku Wydawców Dzienników i Czasopism.
O zmierzchu podpełzłem do pryczy Ojca Maksymiliana. Rzewne to było powitanie, wymieniliśmy kilka zdań na temat owej krematoryjnej ohydy. Potem milczeliśmy. Patrzyłem na wymizerowaną twarz, trudną do poznania bez brody. Płonące oczy świadczyły o gorączce. Nie chciałem Go męczyć. Ale chciałem Mu tak dużo powiedzieć. Ośmielił mnie. Była to spowiedź.
To, co ja mówiłem, było żalem i buntem. Ja chciałem żyć. To, co On mówił, było głębokie i proste. Przede wszystkim nacechowane wiarą w zwycięstwo Dobra.
Nienawiść nie jest siłą twórczą.
Siłą twórczą jest miłość – szeptał –
ściskając moją rękę swoją rozpaloną dłonią. Nie zmogą nas te cierpienia. Tylko przetopią i zahartują.
Wielkich trzeba ofiar naszych,
aby okupić szczęście i pokojowe
życie tych, co po nas będą…
Coraz mocniej ściskał moją rękę, a szept Jego o wszechmocy i miłosierdziu Bożym krzepił mnie i przywracał siły. Tylko słowa o odpuszczeniu win katom naszym i odpłacaniu dobrem za zło napotykały we mnie na opór…
Miłość, jeśli tylko jest prawdziwa, staje się bardzo płodna. Taka też była miłość św. Ojca Maksymiliana, objawiona w Jego śmierci.
I jeszcze jedno wspomnienie, podane do druku, tym razem przez ks. Konrada Szwedę, który spotkał w Oświęcimiu św. Ojca Maksymiliana, będąc jeszcze młodym kapłanem, mającym wówczas 29 lat. Wspomina on ostatnie kazanie św. Ojca Maksymiliana.
Jakże dziwną wymowę miało ostatnie Jego kazanie, wygłoszone w Oświęcimiu. Była niedziela, popołudnie. Jedyna wolna chwila w obozie, by się umyć, obrać z wszy. Słońce piecze skwarem. Gdziekolwiek spojrzysz, pod brudnymi barakami siedzą na ziemi więźniowie – słaba imitacja ludzi – kościotrupy, odarci z cech człowieka, iskają wszy, szmatami zawiązują cieknące rany. Widok ten przypomina sceny z obozu trędowatych.
Przed 15. blokiem wśród kamieni i rupieci skupia się gromadka więźniów, przykucnięta do ziemi. Głodni, chudzi, okryci ropiejącymi ranami. Wśród nich Ojciec Kolbe, zbity, o posiniaczonej twarzy, wygłasza kazanie. Amboną była taczka z kamieniami, sutanną i stułą zawszone łachmany więźnia. Ale słowa, które płynęły na kształt miecza obosiecznego, przebijały serca. Obejmuje nas swym bystrym wzrokiem, przykuwa uwagę, owładnia myśli. Mówi na temat stosunku Niepokalanej do Osób Trójcy Świętej. (…) Słowa te trafiały do przekonania. Miały jakby orzeźwiającą siłę. Nabierały innego znaczenia. Jakieś dziwne uczucia owładnęły myśli. Ojciec Kolbe potrafił jakby „do prawd Ducha mowę ducha przystosować”. […] Umiał te gorzkie cierpienia przez miłość przetworzyć w twórcze i tryskające życiem źródło siły duchowej, które nas podtrzymywało.
To było wypływem Jego głębi ducha.
Zagonami wieczornego zmierzchu pokrywało się błękitne niebo, a zachodzące słońce zostawiało świetlane smugi, gdy rozchodziliśmy się na bloki. Wracaliśmy inni, podniesieni na duchu, żyjący innym życiem. Kazanie Ojca Kolbego wywarło na nas głębokie wrażenie i pozostanie na zawsze niezatartym wspomnieniem… Długo mówiliśmy o treści tego kazania. Ostatni jego akord wypowiedział Ojciec Kolbe w ciemnicy podziemnego bunkra.
Letnie miesiące 1941 roku były bardzo upalne. W ostatnich dniach lipca uciekł z obozu więzień, mieszkający w tym samym bloku co Ojciec Maksymilian. Przez wiele lat nie znaliśmy nazwiska tego człowieka. Danuta Czech, w wydanym przez siebie w 1992 roku Kalendarzu wydarzeń w KL Auschwitz, pisze pod datą 29 lipca 1941: „Po południu uciekł z KL Auschwitz Polak, Zygmunt Pilawski (nr 14 156). Telegram powiadamiający wszystkie zainteresowane placówki o ucieczce więźnia podpisał w zastępstwie nieobecnego komendanta Hössa kierownik obozu Fritzsch”. Chociaż ucieczka z obozu powiodła się, wiemy, iż Zygmunt Pilawski niedługo cieszył się wolnością. Ze wspomnianej publikacji dowiadujemy się, że został on znowu aresztowany, a zapis z dnia 25 czerwca 1942 roku pokazuje smutną historię tego człowieka: „Został dostarczony ponownie do obozu i osadzony w bunkrze 11. bloku Zygmunt Pilawski (nr 14 156), który zbiegł z obozu 29 lipca 1941. Rozstrzelano go 31 lipca 1942 roku”. Został zamordowany dokładnie rok po swojej ucieczce.
W obozie koncentracyjnym KL Auschwitz był zwyczaj, że jeśli więźnia nie znaleziono, 15 towarzyszy z jego bloku Niemcy skazywali na śmierć głodową. Nieco później – jak wspomina ks. Konrad Szweda – liczbę tę zmniejszono do dziesięciu. Tego dnia, gdy więzień uciekł, wieczorny apel przedłużył się dla wszystkich, ale szczególnie dla mieszkańców czternastego bloku. Musieli pozostać na apelu także podczas kolacji, której zostali pozbawieni. Nazajutrz stali przez cały dzień, a zbiega wciąż poszukiwano. Ponieważ się nie znalazł, wieczorem dokonano wybiórki dziesięciu więźniów na śmierć głodową.
Mamy szereg relacji z tego apelu, posłuchajmy jednej z nich, relacji Niceta Włodarskiego, spisanej 13 lat po fakcie, 17 maja 1954 roku.
Tragiczny apel, na którym dokonała się wybiórka dziesięciu więźniów za ucieczkę jednego, odbył się na ulicy przed blokiem czternastym
i siedemnastym w końcu lipca 1941 roku. Więźniowie stali dziesiątkami. Z władz obozowych na apelu byli obecni: Lagerführer Fritzsch, jego zastępca Raportführer Palitzsch, Blockführer i esesmani. Stałem w jednym szeregu z Ojcem Maksymilianem Kolbem, od którego dzieliło mnie tylko dwóch więźniów. Apel odbył się po pracy pomiędzy godziną 18 a 19. Już wiadomo było, że jeden z więźniów uciekł. Pracowałem wówczas na Bauhofie. Uciekinier pracował w komandzie rolniczym. Wybiórka odbywała się w ten sposób, że Fritzsch z esesmanami przechodził przed jednym szeregiem i wybierał więźniów na śmierć. Szereg, przed którym Fritzsch przeszedł ze swą świtą, posuwał się o mniej więcej dziesięć kroków naprzód, a on przechodził znowu przed dalszym szeregiem
i wybierał aż do liczby dziesięciu więźniów.
W pewnym momencie wybrano na śmierć głodową do bunkra Franciszka Gajowniczka, oznaczonego numerem 5 659, który rozpaczał, mówiąc, że osieroci żonę i dzieci. Jęki i szlochy wydawali również inni skazańcy. Wyłączonych z szeregów skazańców Raportführer Palitzsch zabierał na przeciwną stronę.
Po wybraniu dziesięciu więźniów wystąpił z szeregu Ojciec Maksymilian Kolbe, zdjął czapkę i stanął na baczność przed komendantem obozu Fritzschem. Fritzsch odezwał się do Niego: „Was will das polnische Schwein?”.
To znaczy: „Co chce ta polska świnia?”. Ojciec Kolbe wskazał ręką na wybranego na śmierć Franciszka Gajowniczka i odpowiedział
Fritzschowi: „Ich bin ein polnischer katholischer Priester, ich bin alt und ich will für ihn sterben, denn er hat Frau und Kinder…”. To znaczy: „Jestem polskim księdzem katolickim, jestem stary, chcę umrzeć za niego, bo on ma żonę i dzieci”. Fritzsch chwilę się zastanowił, był jakby zaskoczony tym wypadkiem. Potem ruchem ręki i wyrażeniem: „heraus” kazał Franciszkowi Gajowniczkowi zająć opuszczone przed chwilą miejsce w szeregu. Miejsce zaś skazanego zajął Ojciec Maksymilian Kolbe. Odległość pomiędzy mną a Fritzschem i Ojcem Maksymilianem wynosiła mniej więcej około trzech metrów. Po niedługiej chwili wszyscy skazańcy odmaszerowali do bloku śmierci, oznaczonego numerem jedenastym, przedtem trzynastym (numeracja bloków ulegała zmianie).
Dziwna rzecz, że Fritzsch wycofał Franciszka Gajowniczka i zgodził się na ofiarę Ojca Maksymiliana Kolbego, a nie zagarnął obu do bunkra na śmierć głodową. U takiego potwora było to całkiem możliwe. Wybrani byli w różnym wieku, przede wszystkim ludzie słabi […]
Ofiara Ojca Maksymiliana Kolbego wywarła duże wrażenie w całym obozie.
Tyle świadek stojący najbliżej rozgrywającej się sceny.
Ks. Konrad Szweda nie widział tego z bliska, bo nie mieszkał w tym samym bloku co Ojciec Maksymilian. Wspomina jednak, że cały obóz był pod wrażeniem dzisiejszego wieczornego zdarzenia. Na ustach wszystkich było nazwisko Ojca Kolbego. Ci, którzy stali bliżej i byli świadkami tej sceny, opowiadali innym, stojącym na przeciwległym krańcu placu apelowego. Ojciec [Maksymilian] Kolbe bohaterską postawą i dobrowolną ofiarą
z życia swojego zaimponował więźniom wszystkich narodowości obozu oświęcimskiego.
Ks. Szweda, chciał się dowiedzieć czegoś bliższego o losach skazańców. Nie mógł o nich zapomnieć, bo pisze w swoim wspomnieniu dalej:
Tymczasem w ciemnym bunkrze, z dala od oczu ludzkich Ojciec Kolbe spełniał swą ofiarę. Powoli dopalała się lampa Jego życia. Skazanych do bunkra uśmiercano przez powolne głodzenie. Codziennie zbieramy się księża, by śledzić dalszy bieg wypadków [związanych z] Ojcem Kolbem i wspólnie modlić się do Boga o wytrwałość dla Niego. Zaraz następnego dnia poszedłem na blok karny, by dowiedzieć się szczegółów o dalszym losie Ojca Kolbego. Blokowy na moje pytanie, co się z Nim dzieje, zmierzył mnie groźnym spojrzeniem i dodał: Czy chcesz dostać się do karnej kompanii? Czy nie wiesz, że o tych ludzi pytać się nie wolno? Po tej nieudanej próbie poszedłem do bloku 14, gdzie od pisarza blokowego dowiedziałem się, że Ojciec Kolbe nie jest już w ewidencji tego bloku, lecz oficjalnie przeniesiono Go na blok 13. Był to dla mnie jasny dowód, że wszelka nadzieja zobaczenia się z Nim czy wydostania Go znikła zupełnie. Wiedzieliśmy tylko to, że żyje, gdyż do kancelarii głównej nie wpłynął jeszcze meldunek o Jego śmierci.
Ostatnie chwile Ojca Maksymiliana opisał Bruno Borgowiec. Byłem wówczas pisarzem i tłumaczem w wymienionym bunkrze – pisał 27 grudnia 1945 roku w liście z własnej inicjatywy skierowanym do Niepokalanowa. – Wobec nadzwyczajnego zachowania się w obliczu śmierci tego szlachetnego człowieka, który wzbudził podziw również u esesmanów, przypominam sobie […] z całą dokładnością Jego ostatnie dni życia. Blok 13, położony na prawym końcu obozu, był ogrodzony 6-metrowym murem. W podziemiach znajdowały się cele, zaś na parterze mieściła się karna kompania. Niektóre cele posiadały małe okienka i prycze. Drugie zaś nie posiadały okna ani pryczy i były zupełnie ciemne. Do jednej z ostatnich cel w lipcu 1941 roku po odbytym apelu wieczornym przyprowadzono dziesięciu więźniów z bloku 14. Przed blokiem kazano im się najpierw rozebrać do naga, a następnie wpychano biedne ofiary do wymienionych ciemnic […] Wszystkich nowo przybyłych wprowadzono do jednej celi. Przy zamknięciu esesmani, śmiejąc się, powiedzieli: „Zdechniecie jak tulipany!”. Od tego dnia nieszczęśliwi nie otrzymywali już żadnej strawy. Co dzień esesmani pełniący służbę na bloku 13, przeglądając cele, kazali wynosić trupy zmarłych w ciągu nocy. Przy takich wizytach byłem zawsze obecny, gdyż musiałem spisywać numery zmarłych, względnie tłumaczyć ewentualne rozmowy lub prośby skazańców z języka polskiego na niemiecki. Z celi, w której znajdowali się [ci] biedacy, słyszano codziennie głośne odprawianie modlitw, Różańca świętego i śpiewy, do których się też więźniowie z sąsiednich cel przyłączali. W chwilach nieobecności esesmanów na bloku, poszedłem do bunkra, aby porozmawiać i pocieszyć kolegów. Gorące modlitwy i pieśni do Matki Najświętszej nieszczęśliwych rozlegały się po wszystkich gankach bunkra. Miałem wrażenie, że jestem w kościele. Przepowiadał Ojciec Maksymilian Kolbe, a następnie chórem odpowiadali więźniowie. Niejednokrotnie byli tak zatopieni w modlitwie, iż nie słyszeli nawet, iż przeprowadzający inspekcję esesmani zeszli do bunkra i dopiero na głośne [ich] krzyki głosy [modlitwy] zamilkły. Przy otwieraniu celi nieszczęśliwcy głośno płacząc błagali o kawałek chleba i wody […], a jeżeli [który] z silniejszych zbliżył się do drzwi, został natychmiast przez [jednego z] esesmanów kopnięty w brzuch, tak iż upadając tyłem na cementowe posadzki, od razu się zabił, lub [bywał] zastrzelony. Jakie męczarnie więźniowie skazani na tak okropną śmierć przechodzić musieli, niech świadczy fakt, iż wiadra (ustępy) były zawsze puste
i suche, z czego wnioskować należy, iż nieszczęśliwcy z pragnienia pili swój własny mocz.
Ojciec Maksymilian Kolbe trzymał się dzielnie, [o nic] nie prosił i nie narzekał, dodawał otuchy innym, wmawiał więźniom, iż uciekinier się jeszcze odnajdzie i zostaną wypuszczeni. [Z czasem] wobec tego, iż byli bardzo osłabieni, modlitwy odbywały się już tylko szeptem. Przy każdej inspekcji, gdy już prawie wszyscy inni leżeli na posadzce, widziano Ojca Maksymiliana, [jak] stojąc lub klęcząc w środku, z pogodnym obliczem wpatrywał się w przybyszów.
Esesmani, znając Jego poświęcenie, jak również wiedząc, iż wszyscy inni znajdujący się z Nim w tej celi niewinnie umierają, mieli szacunek dla Ojca Kolbego i mówili między sobą: „Der Pfarrer dort ist doch ein ganz anständiger Mensch. So einem haben wir hier noch nicht gehabt”. [„Ten tam ksiądz to jest całkiem porządny człowiek. Takiego tu jeszcze nie mieliśmy”.] Tak upłynęły dwa tygodnie. W międzyczasie umierali jeden po drugim, a po trzech tygodniach pozostało jeszcze czterech, wśród nich także Ojciec Kolbe. Wydawało się to władzy za długo, cela była potrzebna dla nowych ofiar, toteż pewnego dnia przyprowadzili kierownika izby chorych, Niemca, przestępcę kryminalnego nazwiskiem Bock, który każdemu po kolei dawał zastrzyki kwasu karbolowego w żyły lewej ręki.