Dusze pełne słońca

Opowieści z lasu. Odcinek XI
Opowieści z lasu” to cykl, w którym pojawia się Abba Włodek, fikcyjny bohater literacki, mający swój pierwowzór we wszelkiego rodzaju Ojcach Pustyni, starcach, pustelnikach, starożytnych mnichach.
Krąży po lasach w okolicach Parku Narodowego Bory Tucholskie, lubi sernik i makowiec, a w wolnych chwilach łowi pstrągi. Tak naprawdę to pracuje jako tłumacz, przyjmując zlecenia od różnych
wydawnictw, ale się z tym nie zdradza – bo i po co? Ludzie myślą, że jest pustelnikiem, może dlatego, że czasami udziela rad, które pomagają w rozwiązaniu życiowych spraw.
W dzisiejszym odcinku odwiedzi panią Otylię Lubińską. I sięgnie po pierwsze numery „Rycerza”.

Pani Otylia Lubińska przeżyła czasów wiele i powoli zbliżała się do setki. A brakowało jej niedużo. Co więcej, postawiła sobie za punkt honoru do owej setki dożyć, żeby „zrobić dowcip ZUS-owi”. Tak mówiła, a uśmiechała się przy tym tak zawadiacko, że nikt, słuchając tych słów, nie mógł mieć wątpliwości, że cel zostanie osiągnięty, choćby z tego powodu, żeby na świecie było przez chwilę nieco weselej. Włodek wpadał od czasu do czasu do pani Otylii, przynosił pstrągi, latem kosił trawę w ogrodzie, a wcześniej, przed nastaniem ery pieców gazowych, rąbał drewno na opał. Pani Otylia odwdzięczała się sernikiem. Zwykle całą blachą sernika. I rozmową. Dzisiaj było podobnie:
– Woda już się gotuje, zaraz będzie herbata – powiedziała Otylia i podreptała do kuchni, a Włodek, który wpadł do niej po drodze z kościoła w mroźny, styczniowy poranek, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Na stole leżały jakieś tomiska. Wyglądało na to, że ktoś oprawił u introligatora roczniki jakiegoś czasopisma. I nie wyglądały na produkcję z XXI wieku. Włodek, oczekując, aż seniorka rozprawi się z czajnikiem, wziął do ręki pierwszy lepszy tom i otworzył go na chybił trafił. Zaczął czytać:
Pociąg sunął się raźno po jednej z główniejszych linij kolejowych naszej Rzeczypospolitej. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się równiny, pogarbione gdzieniegdzie lekkiemi pagórkami. Ranek był chłodny, wrześniowy. Złocista tarcza słoneczna dźwignęła się zza krańców widnokręgu i zatopiła w morzu promieni
i rozorane zagony, i puste ścierniska, i wykoszone łąki, i gęste kępy łozin. Nikłe opary, zawisłe nad moczarami, podnosiły się nieznacznie i rozpływały z wolna i niespostrzeżenie.
Kropelki rosy, uczepione do listków traw, zabłysły jak szczodrą ręką rozrzucone brylanty.
Z podróżnych mało kto zachwycał się tym uroczym obrazem przyrody. Potworzyły się jak zazwyczaj osobne grupki. Rozprawiano zawzięcie, z przekonaniem i gorączkową gestykulacją. Co było podłożem rozmowy? Najrozmaitsze dziedziny. Jedni układali świetne plany handlowych interesów, drudzy narzekali na drożyznę i paskarstwo, inni omawiali różne zagadnienia swego zawodu lub stanowiska. Ale, ma się rozumieć, większość podróżników zajęła się polityką (por. „Rycerz Niepokalanej” 1, 1/1922).
W drzwiach pojawiła się pani Lubińska,
z tacą, na której stały szklanki z herbatą.
– Ho, ho, widzę, że wziął się pan Włodek za „Rycerza”…
– A tak z czystej ciekawości… Całkiem aktualny, muszę powiedzieć, choć nie wygląda na najnowszą produkcję…
– Troszkę starszy ode mnie. – Pani Otylia uśmiechnęła się. – Co prawda niewiele, ale starszy. Znamy się od długiego czasu.
Włodek wyczuł, że pani Lubińska chciałaby opowiedzieć historię oprawionych „Rycerzy”, leżących na stole, zapytał więc:
– Postanowiła pani przeczytać to wszystko w tydzień? Z sąsiadką się pani założyła o kufel zimnego piwa, że da pani radę?

Ten i inne teksty czytaj dzięki prenumeracie

Zajrzyj do nas na FB