Opowieści z lasu. Odcinek XIII
Czytelnicy „Rycerza” zdążyli się już nieco oswoić z Abba Włodkiem, takim naszym wymyślonym pustelnikiem, leśnikiem. A zatem nie objaśniamy w tym numerze, co to za jeden
i dlaczego mieszka w Konigórtku obok Rytla, obok Chojnic. Dzisiaj wybierze się na wycieczkę do Trąbinka, co to koło Dolska jest położony, pod Poznaniem. Wiosny jeszcze nie widać na horyzoncie,
więc Abba Włodek zakłada czapkę na uszy i wyrusza na południe.
Abba Włodek spojrzał w kalendarz. Wszystkie znaki na ziemi i na niebie na to wskazywały, że to dzisiaj trzeba wsiąść do pociągu i śmignąć do Trąbinka. Jego dobry znajomy, Chudy, miał urodziny i zapraszał na ciasto bananowe, które zwykle na tę okoliczność przygotowywała jego małżonka – Maja. Włodek przygotował pokaźną porcję nałowionych przedwczoraj pstrągów i poszedł na stację. Dojechanie do Trąbinka nie było prostym zadaniem, ale Włodek nie przejmował się zbytnio czasem spędzonym w pociągach. Czytał. Różnica między czytaniem w fotelu w domu a czytaniem w pociągu była tylko w temperaturze otoczenia, reszta nie miała znaczenia. Wsiadł do pociągu w Rytlu, dotarł do Chojnic. Przesiadł się do pociągu do Piły, a w Pile przeskoczył przez dwa perony
i wsiadł do pociągu do Poznania. I jeszcze jedna przesiadka: do Jarocina. Najbliżej byłoby pojechać do Śremu, ale niestety, stacja w Śremie od pewnego czasu nie działała.
Wysiadł więc w Jarocinie. Chudy już na niego czekał. Znali się od prawie 40 lat, więc złożenie życzeń urodzinowych nie potrwało długo, bo było wiadomo, co kto komu życzy i dlaczego.
– Wuwu Włowło! – wrzasnęło coś z samochodu. To dzieci Chudego i Mai, Mirmił i Jaśmina, poznały, kto przyjechał. Gwoli wyjaśnienia: ich starsza kuzynka odkryła kiedyś, gdy miała mniej niż dwa lata, że język polski zbudowany jest według prostego algorytmu. Otóż, wystarczy wziąć jakąś sylabę, podwoić ją i już nowe słowo jest gotowe: „mama”, „tata”, „baba”. Jedna sylaba razy dwa. I już. I tak „wujek” stał się „wuwu”, bo tak wynikało z algorytmu, a z „Włodka” zostało tylko „Włowło”. Dzieciaki rosły, „wuwu Włowło” rozprzestrzeniło się po rodzinie
i tak już zostało…
Włodek przywitał się z Chudym i dziećmi, wskoczył do pojazdu. Ruszyli w stronę Trąbinka.
– Wuwu, a przywiozłeś ryby? Tak jak zawsze? – zapytały dzieciaki.
– Przywiozłem.
– A jakie?
– Pstrągi.
– A ja znam inne ryby! – pochwalił się z tylnego siedzenia Mirmił, lat pięć.
– Ale ja znam więcej! Glonojada znam! – zawołała Jaśmina.
– A ja znam pstrąga!
– A ja szczupaka!
– A ja gupika!
– A ja łososia!
Dzieciaki zaczęły licytację, wymieniając wszystkie możliwe gatunki ryb, jakie znały, miksując słodkowodne z morskimi, te, które nadają się na patelnię, z tymi akwariowymi. Zrobiło się bardzo wesoło. Mirmił w którymś momencie wyczerpał zapas rybich nazw, ale nie skończyła mu się kreatywność, więc zaczął rzucać wykorzystanymi już wcześniej nazwami, dodając do nich różne kolory. I tak do całej kolekcji leszczy, karpi i okoni doszły: złoty pstrąg, szary pstrąg, żółty okoń, karp błękitny i leszcz w paski. Licytacja została zakończona swego rodzaju krzyżówką genetyczną, wymyśloną przez Mirmiła:
– Szczupaty łosoś!