Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
Jak trudno być miłosiernym! Tyle jest w nas poczucia krzywdy, żalu, gniewu, potępienia tych, którzy nam zawinili, a nawet potępienia tych, którzy zawinili innym, a czego byliśmy mimowolnymi świadkami.
Miłosierdzie zdaje się w nas kłócić ze sprawiedliwością. Niekiedy nawet mamy Panu Bogu za złe to Jego miłosierdzie, traktując je jako wyraz jakiejś słabości. Słaby Bóg – to się w głowie nie mieści! Lepszy taki, jak w obrazach z historii Izraela – groźny, gromowładny, niedostępny i mocarny. Zdolny zniszczyć wszystkich swoich wrogów. Budzi w nas mimowolny zachwyt scena z Księgi Wyjścia, gdy Bóg zatapia całą armię faraona, ścigającą umykający Lud. Dostali za swoje, pogrążeni w wodach morza. Taki Bóg by się nam przydał. Pstryk! I giną nasi wrogowie. I to giną hurtem.
Nie pamiętamy innej biblijnej frazy, głoszącej, że Bóg nie chce śmierci grzesznika, ale aby się nawrócił i żył. Przecież tych Egipcjan także urodziły kochające matki, które tuliły w ramionach swoje dzieci i karmiły je z miłością. To który Bóg jest prawdziwy? Ten od tulących matek czy ten od topienia w morzu? A przecież w tej samej Księdze znajdujemy odpowiedź, gdy Bóg objawia się ostatecznie w łagodnym powiewie, a nie w trzęsieniu ziemi czy porywach gwałtownego wichru.
Trudno nam pojąć, że ci potopieni Egipcjanie mogli być przedmiotem Bożej miłości, że i do nich przyszedł Miłosierny. Egipt najpierw stał się schronieniem Świętej Rodziny, gdy to reprezentanci Ludu Wybranego czyhali na Jego życie. Po egipskiej ziemi stąpał mały Jezus. Nie jestem pewien, czy Polacy licznie podróżujący na egipskie plaże nad Morzem Czerwonym (bo ciepło i względnie tanio) pamiętają, że i ten kraj jest w tym znaczeniu Ziemią Świętą?
Egipt stał się bardzo wcześnie krajem chrześcijańskim, gdzie zrodził się ruch monastyczny, to znaczy ruch pierwszych zakonników, którzy wzorem św. Antoniego ruszyli jako pustelnicy na pustynię. Do dziś na Półwyspie Synajskim istnieje klasztor św. Katarzyny, który działa nieprzerwanie od 1500 lat. I żyją w kraju nad Nilem chrześcijanie,
chociaż bardzo ciężkie to życie – cały czas w gotowości męczeństwa. Potomkowie dawnych chrześcijańskich Egipcjan to chrześcijańscy Koptowie, około 10% ludności kraju. Być może są wśród nich potomkowie jakichś sierot, pozostałych po tych potopionych Egipcjanach? Jest to całkiem prawdopodobne – ponieważ Pan Bóg pisze prosto na krzywych
liniach ludzkiej historii…
Podobne przeżycia towarzyszą nam zapewne, gdy spoglądamy na bóle współczesnego świata. Czy Pan Bóg nie mógłby się prosto rozprawić z tymi, którzy krzywdzą innych, często niewinnych i słabszych? Pyk, pyk i nie ma ich! Jakież to byłoby piękne i godne Wszechmocnego.
Tyle jest tych bólów świata, które budzą odruch naszego poczucia sprawiedliwości, „łaknienie sprawiedliwości”… Chociażby sprawa życia ludzi nienarodzonych. Łatwo zachwycamy się ślicznymi niemowlętami („wykapany tatuś”), lecz uchodzi naszej uwagi, że aż jedna trzecia wszystkich poczętych ludzi nie dostępuje daru spoglądania na świat – podlegają bowiem sztucznemu poronieniu. Taki ogrom ludzi… Jak Pan Bóg może tolerować ich zabójców?! Chyba od razu powinien ich „pyknąć”, zanim zaszkodzą najmniejszym…
Przede wszystkim sądzę (to moja prywatna opinia, może błędna?), że po drugiej stronie życia sam miłosierny Pan czeka na te ofiary ludzkiej głupoty i egoizmu z otwartymi rękoma. Ostatnio nawet wypowiedziały się na ten temat autorytety teologiczne, usuwając w cień ideę tzw. limbus puerorum – specjalnej otchłani, gdzie takie dzieci miałyby trwać w wieczności, bez cierpienia i bez łaski.
Ale co z ich zabójcami? Daje nam w to wgląd historia doktora Bernarda Natansona. Był osobiście odpowiedzialny za aborcję kilkudziesięciu tysięcy dzieci. Ponadto był też aktywistą w grupie, która doprowadziła do legalizacji aborcji w USA. Po latach ten „rzeźnik” nawrócił się, zaczął walczyć o życie nienarodzonych – ujawnił całą misterną manipulację, która stała za legalizacją aborcji w USA. Ujawnił, ponieważ to znał z bliska, uczestniczył w tym. Rozpoczęła się dla niego bolesna droga pokuty, jakże trudna w takich okolicznościach.
Ale Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz aby się nawrócił i żył. Taki jest nasz Bóg!
W poznańskiej katedrze, w lewej nawie, wisi na ścianie replika miecza św. Piotra (oryginał jest wystawiony w Muzeum Diecezjalnym, zresztą bardzo ciekawym). Jakiż to szczególny dar papieski na nasze narodowe chrzciny, podobno ofiarowany z powodu Chrztu Polski pierwszym biskupom. Wielu powątpiewa w autentyczność relikwii, ale tradycja jest bardzo silna i oczywista: to miecz, którym Piotr Apostoł uciął ucho strażnikowi, który aresztował jego Mistrza w Ogrodzie Oliwnym. W pełni rozumiem odruch Piotra Apostoła. My, impulsywni Słowianie, zapewne zrobilibyśmy to samo. Za miecz i ciach! A co?!
Może w tym darze tkwiła intencja ostrzegająca nas przed nami samymi, przed naszym wojowniczym temperamentem? Zapewne odległemu Biskupowi Rzymu jawiliśmy się jako jacyś dzicy, skłonni do bitki. W pewnym stopniu zgodnie z prawdą. Z jednej strony, to się przydawało na tych rozległych, europejskich równinach wobec licznych wrogów (przedmurze chrześcijaństwa – łac. antemurale christianitatis), ale z drugiej strony – było może wezwaniem do miłosierdzia? I w końcu to w Polsce, dziesięć wieków później, rozwinął się kult Miłosierdzia Bożego, którym
służymy światu.
Zatem, aby być miłosiernymi jak sam Bóg, trzeba się czegoś wyzbyć, w tym przypadku tzw. słusznego gniewu. I jeszcze czegoś. Pychy i przywiązania do własnego interesu. Zdarza się bowiem tak, że nasi bliscy, „bliźni”, pilnie i bardzo potrzebują pomocy. Naszego czasu, naszej troski, naszych umiejętności, naszej własności wreszcie… I znowu takie to trudne: dać z tego, czego mamy w nadmiarze. Albo może z tego, czego mamy mało. A tu pojawia się wezwanie św. Jana Pawła II do zastosowania „wyobraźni Miłosierdzia”, czyli zdolności zauważania potrzeb innych ludzi. Gdy zauważymy, to powinniśmy spojrzeć na nasze zasoby i udzielić pomocy zgodnie z naszymi możliwościami. Nawet gdy obdarowani za chwilę nas przeklną, bo nie zawsze doceniają nasz dar. Zasadą jest ludzka potrzeba i nasze możliwości, a nie kwestia ewentualnej wdzięczności obdarowanych. I znowu: jakie to wymagające! Okazuje się, że to Błogosławieństwo nie jest takie łatwe i oczywiste. A jednocześnie – tak po ludzku zrozumiałe.
Nasz wielki pisarz, noblista, Henryk Sienkiewicz dobrze to rozumiał, rozumiał miłosierdzie. Może właśnie dlatego, że życie go
nie rozpieszczało, bywał krzywdzony, oszukiwany, czasem na dużą skalę w poważnych sprawach. W powieści pt. Krzyżacy zawarł scenę niezwykle poruszającą. Oto przed oślepionego przez Krzyżaków Juranda ze Spychowa doprowadzają pojmanego komtura, odpowiedzialnego za śmierć córki rycerza i za okaleczenie Juranda. Niewidomy Jurand prosi o sztylet, nazywający się zresztą mizerykordią (łac. misericordia – miłosierdzie). Takim sztyletem dobijano pokonanych rycerzy, „aby się nie męczyli”, stąd nazwa. Rozgrzewa sztylet
w ogniu i zmierza ręką ku przerażonemu Krzyżakowi. Zebrani są wstrząśnięci, lecz sądzą, że Jurand będzie słusznie się mścił.
Tymczasem on rozcina więzy Krzyżaka i nakazuje puścić go wolno. Ten odjeżdża, ale wiesza się na najbliższym drzewie, niczym Judasz. Sam wymierza sobie sprawiedliwość.
To genialna scena, za nią jedną Sienkiewicz byłby godny Nagrody Nobla. A zdumieni Czytelnicy rozważają, co sami by zrobili… Może będzie ciekawostką dla Czytelników, gdy dodamy, że zakon krzyżacki istnieje nadal. Niemieckie jego odgałęzienia przetrwały i obecnie członkowie zajmują się …dziełami miłosierdzia, leczą ludzi, pomagają. Centralę mają w Wiedniu i chyba nawet ostatnio jakiś Polak został Krzyżakiem. Tak jest, byłem w ich domu zakonnym we Frankfurcie nad Menem. Na dziedzińcu stały białe volkswageny z czarnym krzyżem na masce. Taki uśmiech historii…
Wracając do Błogosławieństwa: Pan Jezus obiecuje, że kiedy wykonamy naszą pracę, to i nam BĘDZIE WYBACZONE. Bowiem każdy z nas ma coś „za uszami” i wymaga miłosierdzia ze strony Pana Boga. ■