Opowieści z lasu.
Odcinek XXVIII
W poprzednim odcinku widzieliśmy, jak Abba Włodek rozmawia ze swoim kolegą Romkiem w sklepie narzędziowym i odkrywa, że w czwartym Błogosławieństwie chodzi o apetyt, a właściwie
o kontrolę apetytu. Jeśli nie uwzględnię potrzeby zajęcia się Bożym królestwem i jego sprawiedliwością, to jest: miłością, pięknem, dobrem, prawdą, jeśli nigdy nie nakarmię tego, co w moim sercu woła o czułość, akceptację etc., to nigdy nie będę nasycony.
Będę mógł wówczas nawrzucać do serca cokolwiek mi się podoba, ale nic to nie da. Co więcej, prawdopodobnie przełoży się to też
na jakieś problemy z jedzeniem, z piciem. Błogosławieni, którzy łakną i pragną relacji
z Bogiem, bo oni będą nasyceni. Jeśli pragniemy innych rzeczy, to jest szansa, że obojętnie,
ile nawrzucamy w siebie, to i tak będziemy głodni. Jeśli będziemy pielęgnować w sobie apetyt na piękno, na miłość, na bliskość
z Bogiem, to zostaniemy nasyceni, a i inne apetyty łatwiej będzie ogarnąć.
* * *
Zostawiliśmy Włodka w chojnickiej bazylice św. Jana Chrzciciela. Uświadomił sobie, że Herod mógłby być dobrą figurą pomocniczą do ilustrowania rozważań
o czwartym Błogosławieństwie. Mimo że odzywało się w nim pragnienie dobra, prawdy – bo chętnie słuchał Jana Chrzciciela,
to zrobił więcej miejsca pragnieniom zabawy, akceptacji ze strony innych i zabił Jana… Włodek wyszedł z bazyliki, odnalazł swoją czarną pandę z napędem na cztery koła
i ruszył przez miasto.
Wyjechał na wylotówkę. Za zakrętem stało dwóch dziwnie wyglądających jegomościów z jakimś kartonem w ręce. Napis głosił, że chcą jechać do Łodzi. Coś go natchnęło. Miał jeszcze przynajmniej jeden dzień wolny w zapasie. Może mógłby sobie zafundować wycieczkę? Zatrzymał się obok autostopowiczów. Okazali się dwoma franciszkanami.
– Pokój i Dobro! Można się zabrać? Nawet tylko kawałek…
– Wsiadajcie póki co, a potem się zobaczy, gdzie was wysadzić. Skąd? Dokąd?
– Jedziemy z Darłowa, bo my franciszkanie jesteśmy, z seminarium. Ale na rekolekcjach byliśmy. Bracia z prowincji mieli rekolekcje, a my byliśmy pomóc. No a teraz wracamy do seminarium, do Łagiewnik.
Ale tych łódzkich, nie krakowskich.
Włodek udał, że nic nie wie o żadnych franciszkanach, że nie wie nic o żadnych
rekolekcjach. Nie przyznał się też, że wie
o Darłowie i o rekolekcjach, i nie przyznał,
iż był przez cały czas rekolekcji, ich rekolekcji, na Górze Polanowskiej, zastąpić o. Janusza przy doglądaniu dobytku żywego, opierzonego i nieopierzonego. A ponieważ miał jakiś dobry humor po porannej rozmowie
z Romkiem, to postanowił poudawać głupka.
– A są jakieś krakowskie Łagiewniki?
Co to są te… Łagiewniki? – zapytał braci.
– Nie słyszał pan o Łagiewnikach krakowskich? – zdziwili się młodzieńcy.
– Nie, a powinienem?
– A do kościoła pan chodzi? – zapytał bezpośrednio jeden z braci.
– Nie chodzę – odparł Włodek zgodnie
z prawdą, bo do kościoła zawsze dojeżdżał rowerem. Z Konigórtka był kawałek do Ry-
tla. – Co ma jedno z drugim?
– Miłosierdzie! Sanktuarium Miłosierdzia tam jest! Faustyna!
– Proszę o wyjaśnienia, bo nie kojarzę…
Franciszkańska młodzież uznała, że ma do czynienia z kimś, kto jest kompletnie zielony w sprawach wiary i że nadarza się okazja do ogłoszenia Dobrej Nowiny. Zaczęli opowiadać o miłosierdziu, o Faustynie.