Na podstawie książki opowieść o świętym Maksymilianie
O pobycie Ojca Maksymiliana w szpitalu wspomina wielu świadków.
Posłuchajmy opowiadania ks. Konrada Szwedy, który był tam pielęgniarzem na oddziale infekcyjnym.
Kiedy dowiedziałem się, że Ojciec Kolbe jest w szpitalu – wspomina ks. Szweda – natychmiast poszedłem Go odwiedzić. Był przytomny, twarz pokryta sińcami, oczy mętne, wysoka gorączka paliła organizm do tego stopnia, że sztywny język z trudnością mógł się poruszać, a głos zamierał w krtani. Ze względu na trudności przechodzenia z oddziału infekcyjnego na wewnętrzny poleciłem Ojca Kolbego specjalnej opiece pielęgniarza danej izby chorych. Po kilku dniach Ojciec Kolbe trochę wypoczął, lecz zapalenie płuc nie mniej było groźne. Gorączka nie ustępowała. Swoją postawą wobec cierpienia wprawiał w podziw lekarza i pielęgniarzy. Znosił je po męsku z zupełnym poddaniem się woli Bożej.
Z niewytłumaczonych przyczyn gorączka nawet po okresie kryzysu nie opadła. Przenoszą więc Ojca Kolbego na oddział infekcyjny i umieszczają w sali podejrzanych o tyfus plamisty. Teraz kontakt z Nim jest łatwiejszy. Otrzymał łóżko obok głównych drzwi wejściowych. Każdego wynoszonego nieboszczyka błogosławi i udziela warunkowego rozgrzeszenia. Na izbie chorych roztacza swą duszpasterską opiekę nad chorymi i cierpiącymi współbraćmi. Często opowiada z bogatego skarbca swych przeżyć różne epizody, słucha spowiedzi, prowadzi wspólne modlitwy, podnosi na duchu, wygłasza konferencje o Matce Najświętszej Niepokalanej, którą kochał z dziecięcą prostotą. Pod osłoną nocy przychodzili do Niego skołatani cierpieniami współwięźniowie, prosząc o spowiedź świętą i słowa pociechy […] Niekiedy przynosiłem Mu kubek zaoszczędzonej herbaty. Jakże bardzo się zdziwiłem, kiedy nie chciał [go] przyjąć, tłumacząc: „Dlaczego mam robić wyjątek. Inni [przecież] nie mają”. Każdym kubkiem herbaty,
najmniejszą odrobiną, nawet skórką z cytryny dzielił się z innymi. Nie znosił wyróżniania. Stał się powszechnie znany na izbie. Wszyscy „Ojczulkiem” Go nazywali.
Ponieważ szpital obozowy był przepełniony, wysyłano na obóz pacjentów na wpół chorych i słabych. Między innymi wysłano również Ojca Kolbego, przeznaczając Go na blok inwalidów (12), gdzie otrzymywał połowę normalnej racji żywnościowej. Stąd przeniesiono Go po pewnym czasie na blok 14.
Mamy jeden jedyny list, który Ojciec Maksymilian napisał z Auschwitz i zaadresował do matki, bo zapewne stamtąd można było pisać tylko do najbliższej rodziny. W liście, który musiał napisać po niemiecku, najpierw się przedstawia jako Kolbe Rajmund, urodzony: 8 I 1894, numer obozowy: 16 670. A następnie zamieszcza krótkie, stereotypowe informacje:
Moja kochana Mamo, pod koniec miesiąca maja przyjechałem z transportem do obozu w Oświęcimiu. U mnie jest wszystko dobrze. Kochana Mamo, bądź spokojna o mnie i o moje zdrowie, gdyż dobry Bóg jest na każdym miejscu i z wielką miłością pamięta o wszystkich
i o wszystkim. Byłoby dobrze przed moim następnym listem nie pisać do mnie, ponieważ nie wiem, jak długo tu pozostanę. Z serdecznymi pozdrowieniami i pocałunkami Kolbe Rajmund. [Stempel na końcu tekstu:] Placówka cenzury pocztowej obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu ‒ sprawdzono: [podpis cenzora] 98.
List pisany był w niedzielę, 15 czerwca, a zatem po blisko dwóch tygodniach pracy w komandzie „Babice”, być może po pierwszych oznakach „szczególnych uczuć”, jakie miał dla Niego krwawy Krott, które mogły zapowiadać nawet bliski koniec życia.
Ciekawe świadectwo przedstawia jeszcze inny więzień, bardzo ważny świadek ostatniego czynu Ojca Maksymiliana, Mieczysław Kościelniak, malarz, który na wielu obrazach i portretach uwiecznił naszego Męczennika. Oto jego opowieść o swoim jednym z pierwszych spotkań ze Świętym.
Najpierw charakteryzuje nastrój i zwykłe przeżycia więźniów Auschwitz:
Rok 1941 był dla obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu straszny, brud, jeden ustęp na kilka tysięcy ludzi, a przede wszystkim ustawicznie dręczyły nas wszy i pchły. Bicie było czymś nieodzownym, bito o każdej porze dnia, a nawet nocy, bito w pracy i na bloku, zabijano za drobiazg, strzelano do ludzi jak do ptaków, zabijano głodem, zastrzykiem
fenolu, powszechnie panowała czerwonka,
tyfus plamisty, gruźlica… nad obozem unosiła się śmierć, chwytając potwornymi szponami tysiące niewinnych więźniów.
Było to w dniu święta Bożego Ciała, w czerwcu 1941. [Wspomina swoje spotkanie. Dodajmy, że święto Bożego Ciała przypadało wtedy 12 czerwca, myślę jednak, że opisane zdarzenie miało miejsce w następującą po święcie niedzielę, czyli 15 czerwca]. Tego dnia obóz odetchnął na kilka godzin. Esesmani dostali przepustki do miasta, kapowie jakoś dali nam spokój.
Po tak zwanym obiedzie kolega Zygmunt Kołodziejski zaproponował mi, bym udał się z nim między bloki 18 i 19, tam będzie kilku kolegów księży, kilku świeckich, to sobie porozmawiamy o rzeczach, może nawet nieobozowych. Kilku kolegów z mojego transportu znałem. Przedstawiono mi cichego
i skromnego, pełnego powagi i spokoju więźnia, który szepnął mi niewyraźnie swe nazwisko. Zygmunt rzekł mi wtedy: „Mietku, to Ojciec Maksymilian Kolbe, wiesz, ten, który założył Niepokalanów koło Sochaczewa i w Japonii”.
Przyjrzałem Mu się uważnie i trochę z ciekawością, ale bez zdziwienia. Wszyscy przecież jesteśmy szarzy, ostrzyżeni, w pasiakach, nędzni. Odebrano nam zwykłe ludzkie ozdoby, godność ludzką, wolność…
Ostrożnie, by nie zwracać na siebie uwagi, przechadzaliśmy się w tłumie więźniów, potem siedzieliśmy na belkach i cegłach budującego się bloku. Kolega Kolbe począł mówić przyciszonym głosem o święcie Bożego Ciała, o Bogu Wielkim i Wszechmocnym i o naszym cierpieniu, którym On nas doświadcza, by przygotować do lepszego życia. Zachęcał do wytrwania i odwagi, bo przecież zło i tak minie. Istnieje przecież sprawiedliwość Boża
i wkrótce ona się okaże, [więc] nie [wolno nam] załamywać się moralnie…
Słuchaliśmy Go w skupieniu, zapominając na chwilę o głodzie i poniżeniu, przecież duszy w nas nie zabito, przecież my, pasiaki, nie jesteśmy czymś innym od naszych prześladowców, godności w nas nie zabito, godności katolika, Polaka.
Po pobycie Ojca Maksymiliana w szpitalu, gdy już uznano Go za zdolnego do lżejszej pracy, umieszczono Go prawdopodobnie w pończoszarni, ale wkrótce dawny współpracownik redakcji „Małego Dziennika”, Bolesław Świderski, postarał się o przeniesienie Go do tak zwanej kartoflarni. Oto jego zeznanie:
W lipcu byłem kierownikiem obieralni ziemniaków w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Ojciec Kolbe wrócił w tym czasie ze szpitala obozowego na blok po przebytej chorobie zapalenia płuc. Ponieważ od dawna znałem Ojca Kolbego jako człowieka wartościowego, postanowiłem ratować Go za wszelką cenę. Przyjąłem Go do pracy w obieralni ziemniaków, załatwiwszy uprzednio związane z tym formalności w obozowym urzędzie pracy. Często spieszyłem mu z pomocą materialną. On jednak dziękował i pomocy nie przyjmował, mówiąc: „Dlaczego ja mam się wyróżniać od innych? – inni są [też] w potrzebie, więc ja tego przyjąć nie mogę”.
Ojciec Kolbe prowadził ze mną często poufne rozmowy. Pewnego razu zwierzył mi się, mówiąc: „Wy młodzi żyć będziecie, lecz ja obozu nie przeżyję”. Często zachęcał nas do ufności w pomoc Bożą i opiekę Niepokalanej.
O Jego pracy w obieralni ziemniaków wspomina jeszcze inny więzień, który również znał Go wcześniej ze spotkań związku wydawców.
Kilkakrotnie widywałem się z Ojcem Kolbem – pisze Henryk S. Cyjankiewicz – i chociażby z daleka pozdrawialiśmy się przy skrobaniu
ziemniaków w ponurej kartoflarni, gdzie obrywało się nieraz policzki i razy od dozorców
i dyżurnego esesmana. Pracowało się tam
w zagęszczeniu około 200 więźniów przeważnie starszej lub schorowanej klasy inteligencji (np. Ojciec Kolbe, książę Ludwik Czetwertyński, książę Seweryn Czetwertyński, filantrop i wielki dobroczyńca, człowiek o wspaniałym charakterze, były minister Antoni Rymarski, poseł Kownacki z Wilna, poseł Dubois, bohaterski pułkownik Smolarz z kampanii wrześniowej, dowódca dywizji podhalańskiej) […]
W południe dostawaliśmy na obiad miskę zupy z brukwią i z drobnymi kartoflami, albo z grubymi oskrobinami, bez kropli tłuszczu przeważnie, bo tłuszcz, margarynę kradli kapowie i kucharze. Każdy z nas zmęczony
i zgłodniały oczekiwał z niecierpliwością chwili, aby wchłonąć w swe trzewia tę tak zwaną „zupę”. Ojciec Kolbe odebrał swoją miskę, przeżegnał się i rozpoczął jeść, gdy z drugiego kąta pomieszczenia podchodzi do niego młody, wynędzniały więzień i w prostacki sposób prosi: „Ty, stary, po co jisz, mosz duchfall, lepij doj to mnie!”. I z bezczelnym uśmiechem na ustach czeka.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu, Ojciec Kolbe sam wygłodniały daje proszącemu swoją ledwie zaczętą zupę.
Częściej jednak zdarzało się, że Ojciec Maksymilian dzielił się z własnej inicjatywy i dobrowolnie swoją biedną porcją obozową z jakimś młodszym więźniem. Dzielił się też zawsze tym, co otrzymał od osób, które Go znały i które pragnęły Mu pomóc, aby przeżył… ■