„Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.
Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami”.
Od czego zacząć? Od obietnicy czy od warunku? Zacznijmy od obietnicy: do nich należy królestwo niebieskie. Jest w każdym z nas pragnienie królowania z Bogiem, czasem nieświadome. Dzięki miłości staniemy twarzą w twarz z Bogiem i staniemy się Jemu podobni, jako przybrane dzieci. W świetle
takiej obietnicy przygasa groza prześladowań. Taka wiara to wiara męczenników, których obecnie jest coraz więcej. Skarżymy się na zanik wiary, na pustoszejące kościoły.
W Europie praktykujących chrześcijan jest kilkanaście procent, lecz nie na świecie. Kościół rośnie. Męczenników za wiarę jest obecnie więcej, niż było w czasach rzymskich. Wystarczy spojrzeć na wojennych męczenników z Niepokalanowa, wychowanków św. Ojca Maksymiliana.
W Rzymie jest wyspa na Tybrze, zwana Isola Tiberina, na której stoi kościół św. Bartłomieja, kiedyś pod wezwaniem św. Wojciecha (nazywanego wtedy św. Adalbertem). Na polecenie Jana Pawła II w kościele tym umieszczono
w bocznych ołtarzach relikwie i pamiątki po męczennikach XX wieku z różnych krajów. Tylu ich było! Ich mnogość oznacza z jednej strony rosnącą skalę prześladowań, ale z drugiej – klęskę osobowego zła, klęskę piekła. Każdy, kto wybiera męczeństwo, zadaje śmiertelny cios piekłu, cios, który jest wołaniem: Marana tha! – „Przyjdź, Panie Jezu!”. I przyjdzie. Przecież słyszymy w opisie śmierci pierwszego męczennika, św. Szczepana, że widział niebo otwarte. Czekano tam na jego duszę. Skoro obecnie męczenników jest tak wielu, to znaczy, że może zbliża się kres czasów i paruzja? Tęsknimy za tym momentem, choćby nie wiem jak był pe-
łen trwogi. Co prawda, nie wołamy jak nasi ojcowie – „Przyjdź, Panie Jezu!”, ale nosimy to
w sercach i umysłach. Słusznie liczymy, że Pan
nas nie zawiedzie – skoro wszystkie włosy
na naszych głowach są policzone i jesteśmy „ważniejsi niż wiele wróbli”.
Trzeba tylko zdobyć się na świadectwo „im i poganom”. To trudne. W tym Błogosławieństwie jest bowiem mowa o straszliwym warunku – wyznając Chrystusa, mamy cierpieć, a ściślej – „cierpieć prześladowanie dla sprawiedliwości”. Jest to zatem zapowiedź naszej męki. Bramą
do królestwa okazuje się męka, prześladowanie.
Czy tak trudno to zrozumieć? Przecież „ci, co nie wiedzą, co czynią”, nasi wrogowie, bo wpierw wrogowie Chrystusa, muszą przeżywać napięcie zawsze, gdy spotykają się z Nim
w nas, w naszym świadectwie życia. Nawet nic nie musimy mówić… W połowie XX wieku amerykański psycholog Festinger opisał coś, co nazwał dysonansem poznawczym. To stan dyskomfortu, w który ludzie popadają, gdy ktoś lub coś zakwestionuje ich styl życia, nawyki, wiedzę. Wystarczy, że ktoś jest „za życiem”, aby wywołać napięcie i wrogość u tych, którzy „za życiem” nie są. Wystarczy, że ktoś odmawia modlitwę przed posiłkiem czy robi znak Krzyża, aby
stać się wyzwaniem dla tych, którzy się od Chrystusa odwracają. Wielkie musi być ich napięcie, skoro czasami decydują się aż zabijać chrześcijan. Zabijać, poniżać, upokarzać, ośmieszać.
…I to wszystko Pan Jezus nam obiecuje!
Oczywiście możemy nie skorzystać z Jego zaproszenia do królestwa, nie bardzo rozumiejąc, co nas tam czeka. Jesteśmy wtedy jak sam Apostoł Kefas (św. Piotr), gdy wyparł się Nauczyciela przed Jego Męką. W związku z tym, że Pan nas zna, zna naszą słabość, to nie każdemu jest dana łaska świadectwa aż do krwi, jak to opisał św. Paweł. Dla nas, zwykłych ludzi, pozostawione jest skromniejsze zadanie – cierpliwego spełniania przykazań w codziennym życiu. Jednak narasta-
jąca wrogość do Chrystusa powoduje, że coraz częściej to proste świadectwo ma swój skutek
w postaci jakiegoś prześladowania. Czasem dostaniemy gorszą pracę, czasem odmówi się nam jakiegoś oczywistego prawa, czasem odsunie się nas na koniec kolejki. Nie od razu musimy umierać – to też są prześladowania. Może tym boleśniejsze, jeśli pochodzą od osób nam bliskich,
na przykład od domowników.
Był kiedyś w dużym polskim mieście przypadek, że nastolatek zabił swoją matkę, ponieważ upomniała się o… ciszę. Chłopak słuchał namiętnie twardej rockowej muzyki. Matka przejmowała się tym, widząc, jak zatraca się
w tych brzmieniach. On więc po prostu w gniewie ją zabił… Czy było to prześladowanie dla sprawiedliwości? Zapewne tak, chociaż nie znamy wszystkich szczegółów tej tragedii.
Zatem obietnica odnosi się
do wszystkich tych życiowych
sytuacji, gdy opowiadamy się
za prawdą i za dobrem,
bo w nich jest Pan.
W obecnych warunkach
okazji do tego typu
świadectwa jest wiele,
bo wydaje się, że świat
po prostu zwariował,
chociażby nazywając zabójstwo (aborcję) prawem człowieka.
Którego? Tego, który pozostaje,
czy tego, który ginie?
W tym popadającym w obłęd świecie, który pogrąża się w rozpaczy, nie brakuje okazji
do świadectwa i do cierpienia w imię wiary.
A Pan Jezus mówi nam, że mamy się z tego cieszyć, ponieważ nasza nagroda, gdy wytrwamy – wielka jest w niebie. Musi być wielka, ponieważ skala współczesnego męczeństwa przechodzi ludzkie pojęcie. Nagroda proporcjonalna do tej skali cierpień musi zaiste być wielka.
Czy jest to zatem jakiś hazard, w którym ryzykujemy opowiedzenie się za Chrystusem, licząc na tę obietnicę? Nie sądzę, aby tak było
w przypadku współczesnych męczenników. Oni nie uprawiali hazardu. Oni kochali. Stawali się współczesnymi prorokami nie z powodu nadziei na sowitą odpłatę, ale z powodu głębi wiary, głębokiej relacji z Chrystusem, jakiej dopracowali się i jaką zostali obdarowani. Na szafot prowadziła ich łaska, miłość do Boga i ludzi. Czy w obozie przed ostateczną decyzją św. Ojciec Kolbe rozważał jakieś kalkulacje, obstawiał coś? Nie, my wiemy, że to była miłość. Przez
to jest dla nas nauczycielem, prorokiem (prorok to pierwotnie właśnie ten, który uczy życia zgodnego z prawem Pańskim).
Pan przepowiada nam cierpienie
i mówi, że mamy się z tego cieszyć. Tak na chłodno – nie da się tej
propozycji zaakceptować.
Cierpienie jest nam naturalnie
całkowicie obce, nie możemy go
pragnąć. Co innego, gdy nasze
kalkulacje przysłoni miłość do Boga
i ludzi. Wtedy – tak, jesteśmy
w stanie zdobyć się na akceptację cierpienia, nawet je wybrać.
Sytuacja, w jakiej znajduje się obecnie wiara, skłania do przypuszczenia, że narastanie ataku zła może oznaczać wypełnianie się czasu, dojrzewanie świata do ostatecznej przemiany. Sięgnąłem kiedyś do wydanej
w latach 40. książeczki ojca doktora Kisiela z tekstami rekolekcji adwentowych. Jezuita, filozof – cudem przeżył on straszliwą masakrę podczas Powstania Warszawskiego, gdy Niemcy z zimną krwią mordowali ludzi w piwnicach jezuickiego klasztoru. Napisał on o adwencie, o końcu świata. Przepowiadał w jednej z pogadanek, że nastąpi „koniec świata”, apokalipsa dla Europy, ponieważ wyrzekła się Chrystusa. Porównał nasz kontynent do Jerozolimy, która nie poznając czasu swego nawiedzenia, stała się łupem Rzymian, którzy ją zdobyli, spalili, splądrowali, zburzyli, łącznie ze świątynią. Autor był zdania, że taki smutny kres nadchodzi dla naszego kontynentu, że jesteśmy jak ludzie z czasów potopu. Czy się mylił? Pisał to 80 lat temu. Od tego czasu Europa coraz bardziej oddala się od swoich chrześcijańskich korzeni. Nadejdzie kara? I owszem, żadne zło nie pozostaje bez Bożej odpowiedzi. Czy mamy się tym martwić? Niekoniecznie. Mamy się martwić tylko tym, co wprost zależy od nas. Nasze zmaganie toczy się w ciszy codziennego życia. Może być tak, że na zewnątrz Europa nawet zagaśnie, ale w nas będzie żyć tym, co w niej najlepsze, nadal. Nie każdy koniec świata jest dla wszystkich jego uczestników tragiczny. Wszak to Pan Bóg jest Panem historii i naszym Zbawicielem. I otacza nas nieustanną, skuteczną opieką. Zatem – radujmy się, Bracia! Gaudete! ■