Brayan otworzył oczy. Była 4.00 rano. Obolałe członki wysunęły się spod kołdry. Za dwie godziny musiał stawić się w biurowcu przy alei Postępu, gdzie pracował jako cleaning service (serwis sprzątający). Po porannej toalecie i kilku łykach ożywczej kawy, spod łóżka wyjął mocno „pocerowany” różaniec i ledwo trzymający się kupy brewiarz. Trzymał te „relikty przeszłości” pod łóżkiem ze względów bezpieczeństwa. Tylko w swojej kawalerce przy ulicy Freddiego Mercury’ego mógł jeszcze czuć się swobodnie.
Jak każdego ranka zatopił się w modlitwie. Potem, po szybkim śniadaniu i dopiciu kawy, starannie zamknąwszy za sobą drzwi,
udał się do pracy.
Brayan urodził się prawie 50 lat temu. Był ostatnim rocznikiem wyświęconych kapłanów. Na roku jednak był sam. Powołania bowiem od wielu już lat zamarły i tylko sporadycznie ktoś decydował się na pójście drogą życia kapłańskiego czy życia konsekrowanego. Po przemianach polityczno-społecznych, gdy władzę w Europie przejęły siły dążące do jej całkowitego zjednoczenia, 20 lat temu doprowadziły swe idee do pełni urzeczywistnienia, wprowadzając jednocześ-
nie we wszystkich regionach angielski jako język urzędowy. W nowych realiach jednego państwa nie było już miejsca na wiarę, Kościół i Boga. Zresztą nie było w tym niczego dziwnego. Nieliczni katolicy już w żaden sposób nie liczyli się na forum społecznym, a ich głos był skutecznie niwelowany przez postępową część społeczeństwa, żądną konsumpcji i używania świata w całej rozciągłości. Większość jego kolegów-kapłanów przeszła do stanu świeckiego, podejmując życie według „jedynie słusznej” linii Eurorządu.
Czas w pracy mijał dość szybko. Brayan wraz z ekipą: Marksem, Xavienem, Cindy
i Kirą obsługiwali 20. i 21. piętro biurowca. Tego dnia Kira opowiadała, że w końcu wraz ze swoim partnerem uporała się z teściami. Powstała przed pięciu laty Abortion and Euthanasia Clinic (Klinika Aborcji i Eutanazji) zgodziła się za 6 tys. euro „załatwić” sprawę. Brayanem wstrząsnął dreszcz bezsilnych emocji, które targały jego sercem. Jednak nic nie mógł poradzić, ani tym bardziej nic powiedzieć ze względu na poprawność.
Po skończeniu pracy udał się do centrum handlowego, tzw. Donalda, na zakupy.
W końcu, gdy dotarł do swego domu, nieco odpoczął i zjadł wieczorny posiłek. Dziś właśnie przypadał jeden z dwóch dni w tygodniu, gdy kryptokatolicy gromadzili się
na tajnej Mszy świętej. Były to zawsze: wtorek i niedziela oraz Boże Narodzenie i Wielkanoc.
Chwilę po godzinie 20.00 Brayan ukroił kilka kromek chleba i podzielił je na cztery części. Następnie do niewielkiej butelki odlał nieco czerwonego, gronowego wina, które kiedyś nabył w sklepie. Chleb włożył do tekturowego pudełka i wraz z winem zapakował do plecaka. Ponieważ na dworze był deszcz i listopa-
dowy ziąb, włożył kurtkę, na której miał emblemat przynależności regionalnej „PL”. Do nóżki litery „P” Brayan dorobił „X”. W ten sposób niewtajemniczonym ten znak nic nie mówił, lecz dla kryptokatolików był to znak Chi-Rho, P (czyt. chiro): dwie litery greckiego alfabetu – symbol Jezusa zmartwychwstałego. Tak wyposażony
wyruszył w drogę.
Mijał ciemne, ponure ulice, błyszczące latarniami odbijającymi się w kałużach; lu-
dzie z różnych stron śpieszyli we wszystkich możliwych kierunkach. Przemierzając znane
sobie miasto, Brayan zaczął wspominać:
– Rodzice opowiadali mi, że jeszcze przed moim narodzeniem był czas pandemii, gdy kościoły były pozamykane, a część ludzi przeniosła swe praktyki religijne w wirtualny świat Internetu. Byli jednak tacy, którzy z uporem dobijali się do drzwi kościoła, by choć raz na jakiś czas zakosztować Komunii świętej. Większość jednak wyluzowała wtedy i zniknęła z obszaru wiary. Gdy patrzę
na moje dziś, zastanawiam się, czy tamte wydarzenia nie były zapowiedzią i ostatecznym egzaminem z wiary. Człowiek oblał ten
egzamin…
Szedł właśnie ulicą Billa Gatesa, gdy nagle wyrosła przed nim młoda kobieta, podsuwając mu pod nos kartkę: „Przepraszam, szukam tego adresu”. Brayan w świetle latarni spojrzał na adres, lecz pod nim dostrzegł nakreślony znak Chi-Rho.
– Jak mnie poznałaś? – spytał.
– Simona mi mówiła, że będziesz dziś tędy szedł. Upewniłam się, że to ty, gdy zobaczyłam znak na twojej kurtce.
– Chodź ze mną. – Brayan wziął ją za rękę, by wyglądali na parę.
– Jak ci na imię? – spytał.
– Vivien.
Szli w milczeniu. Deszcz wciąż siąpił. Jednak taka pogoda była ich sprzymierzeńcem. Minęli wielki multiplex, który znajdował się w budynku dawnej katedry. Po prawej stronie bielał gmach LGBT Supporting Centre (Centrum Wsparcia dla LGBT), a naprzeciwko jaśniał salon Opla. Gdy dotarli
do The Superstition and Backwardness Museum (Muzeum Zabobonu i Zacofania), które gromadziło w swoich zbiorach materiały szkalujące i wyśmiewające chrześcijaństwo, skręcili w dół ku rzece. Właśnie tu znajdowali się na wprost miejsca, do którego zdążali. Teraz trzeba było przejść przez bród. Mimo zimna zdjęli buty i skarpety i przeszli po wodzie. Po drugiej stronie znajdował się niewielki półwysep, otoczony gęstwiną krzaków.
Z zewnątrz wydawały się jakimiś chaszczami, dobrymi tylko dla dzikich zwierząt, lecz właśnie w środku tego półwyspu kryptokatolicy mieli swoje miejsce…
Brayan szybko ogarnął wzrokiem niewielką przestrzeń polany, osłoniętą krzakami i kopułą drzew. Czekali już na nich Thorval z żoną Karen i dwójką dzieci, Susy i Micky. To właśnie Brayan kiedyś w tych krzakach pobłogosławił ich związek, a potem wodą z rzeki ochrzcił ich dzieci, nadając im tajne imiona chrześcijańskie: Maksymilian
i Bernadeta. Dyrektywy bowiem nowej władzy zakazywały nadawania imion z dawnej epoki.
Byli także inni – w sumie 15 osób. Kapłan przedstawił im Vivien. Dziewczyna poprosiła o spowiedź. To była piękna scena: po 20 latach ta młoda kobieta w końcu usłyszała słowa miłości Boga: „I ja odpuszczam tobie grzechy”. Brayan spod drzewa wyjął kubek, niewielki talerzyk, obrus, świeczkę oraz albę i stułę. Chleb i wino rozłożył na kamieniu przykrytym obrusem. Zapalił świeczkę. Rozpoczęła się, recytowana półgłosem z pamięci, Msza święta. Odmówiono Psalm 137:
Nad rzekami Babilonu –
tam myśmy siedzieli i płakali,
kiedyśmy wspominali Syjon.
Na topolach tamtej krainy
zawiesiliśmy nasze harfy.
Bo tam żądali od nas
pieśni ci, którzy nas uprowadzili,
pieśni radości ci, którzy nas uciskali:
„Zaśpiewajcie nam
jakąś z pieśni syjońskich!”.
Jakże możemy śpiewać
pieśń Pańską w obcej krainie?
Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie,
niech uschnie moja prawica!
Niech język mi przyschnie
do podniebienia,
jeśli nie będę pamiętał o tobie,
jeśli nie postawię Jeruzalem
ponad największą moją radość.
Przypomnij, Panie,
synom Edomu,
dzień Jeruzalem,
kiedy oni mówili: „Burzcie, burzcie –
aż do jej fundamentów!”.
Córo Babilonu, niszczycielko,
szczęśliwy, kto ci odpłaci
za zło, jakie nam wyrządziłaś!
Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije
o skałę twoje dzieci.
Po Ewangelii Brayan przemówił do zebranych:
– Nie lękaj się, mała trzódko. Oto w tej świątyni jest Pan… „Nade mną jest baldachim z gwiazd, a między nami Twoja, Panie, twarz. Podnoszę głowę, widzę Ciebie tam, Ciebie, Boże. O, jakże chciałbym być, Panie, z Tobą. O, jakże chciałbym być, Panie, tam.
I widzieć Słońce (Jezusa) gdzieś ponad niebem wśród gwiazd i nieskończoną dal”…
Wtem trzask łamanych gałęzi i łoskot przerwały Brayanowi. Wszyscy zamarli. Nie, to tylko łoś. Uff! Brayan otarł pot z czoła.
Eucharystia toczyła się dalej. Vivien, gdy usłyszała słowa konsekracji: „Bierzcie i jedzcie… to jest Ciało moje… To jest Krew moja…”, zaczęła cichutko płakać. W końcu, po słowach: „Oto Baranek Boży…”, Brayan wkładał w usta zgromadzonych kawałek Komunii świętej zanurzonej w Krwi Pana. Vivien po 20 latach skosztowała, jak słodki jest Pan,
i zalały ją łzy szczęścia…
Wszyscy oni wrócili do siebie około północy, by następnego dnia znów podjąć własny trud chrześcijańskiego życia, pośród wrogiego sobie ludu, i czekać, aż nadejdzie dzień Pana…
***
Ty, który to przeczytałeś, powiesz: „Niemożliwe!”. Daj Boże! Ale zadaj sobie pytanie, gdzie byłbyś, gdyby to się dziać zaczęło? Odpowiedź na to pytanie jest wewnętrznym wyznaniem wiary. Pośród konsumpcji tego świata istnieje głód, który może zaspo-
koić tylko Eucharystia i sprawujący ją, zdeterminowany kapłan, gotowy zajrzeć śmierci w oczy, by w nich zobaczyć już nie znak
Chi-Rho, lecz zmartwychwstałego Pana
i pozostać z Nim na zawsze. ■